Iruvia słynęła z bycia elfim miastem. Miastem zbudowanym przez elfy, dla elfów. Wiele pokoleń istot tegoż gatunku miało w Iruvii swój dom. Azyl. Bezpieczną przystań. Kto z różnych przyczyn wybywał w dłuższą podróż poza Lasy Eriantur, zazwyczaj ciepło wracał myślami do rodzinnych stron i z nostalgią wspominał dzieciństwo w tej pełnej wdzięku leśnej ostoi, w której każdy elf był zawsze mile widziany.
… No, może prawie każdy.
Gdzie do głosu dochodzi polityka, konwenanse i zaściankowość, tam kończy się idylliczna wielka szczęśliwa rodzina, a granic tych nie sposób przekroczyć. W każdym razie Bernard Rhamnus nie zamierzał tego zrobić. Gdy powinęła mu się noga i przelotny romans przerodził się w gaworzący problem, bynajmniej nie kwapił się do wcielenia mrocznego bękarta w swój szacowny ród leśnych elfów. Od zawsze posiadając jednakowoż łeb do interesów, nie odrzucił całkowicie swojego potomka, bo choć zaledwie półkrwi niedojda, to jednak miał się w przyszłości okazać przydatny.
Dziewczynka została oddana na wychowanie służbie. Pokojówki nadały jej imię Rheasenda i zadbały o jej podstawowe potrzeby, aby jako dziecko mogła poprawnie się rozwijać. Próżno jednak było oczekiwać, by obdarzyły cudzego bękarta czułością czy ciepłem. Od samego początku elfka znała prawdę o swoim pochodzeniu i niczego nie pragnęła tak bardzo, jak bycia częścią rodziny, którą przez lata obserwowała z ukrycia. Marzyła o spotkaniu z ojcem, o tym jak weźmie ją w ramiona i zrozumie, że tak naprawdę kocha swoją małą córeczkę. A potem wyprawią wspaniałą ucztę, podczas której będzie mogła zasiąść przy stole razem z resztą rodzeństwa. Gdy jednak w końcu doszło do owego spotkania - w dniu dziesiątych urodzin Rheasendy - dziewczynka przeżyła bolesne zderzenie z rzeczywistością, która nijak się miała do jej dziecięcych fantazji.
“Bądź dobrym dzieckiem i pracuj ciężko, a być może kiedyś zasłużysz na miejsce w tej rodzinie.”
Pierwsze słowa, jakie Bernard do niej skierował, na zawsze wryły się w świadomość mrocznej elfki. Podjęła ona wówczas postanowienie. Zasłuży na to. Da z siebie wszystko i pewnego dnia, pewnego pięknego dnia, stanie się jedną z nich. Ojciec uzna ją za córkę i pozwoli jej przyjąć swoje nazwisko. Ach, jakże piękne to było marzenie…
Zakasała więc rękawy i wzięła się ostro do pracy, ucząc się wszystkiego, co było dla niej przewidziane. Od podstawowych umiejętności, przez szkołę przetrwania, aż po różne rodzaje wojaczki. Bernard bowiem miał plan iście sprytny. Mamiąc naiwne dziecko obietnicą świetlanej przyszłości, mógł ją zmusić, by zrobiła dla niego wszystko, toteż zamierzał wykorzystać ją do najbrudniejszej roboty. Miała być jego ostrzem. Odbierać życie tym, których on wskaże palcem. Nie szczędził pieniędzy na nauczycieli sztuk walki, co Rheasenda odbierała za przejaw jego zaangażowania w rolę ojca; dla niego była to czysto ekonomiczna inwestycja.
Kolejne lata upływały jej głównie na nauce, a w przerwach między nią snuła się po dworze. Mogła to robić, pod warunkiem, że pozostawała niezauważona, w związku czym nawyk cichego poruszania się wszedł jej w krew. Bernard jasno stawiał granicę między swoją formalną, prawdziwą rodziną, a nieślubnym dziełem przypadku, zresztą pozostali członkowie rodu Rhamnus, mówiąc delikatnie, też nie pałali sympatią do mrocznego intruza. Pani domu, Anasthasia, patrzyła na nią z pogardą, ilekroć skrzyżowały się ich ścieżki, synowie zaś udawali że jej nie widzą, choć Rheasenda słyszała ukradkowy śmiech i szepty, za każdym razem gdy próbowała zejść z ich pola widzenia. Jedynie prawowita córka Bernarda, Nightingale, przyglądała się mrocznej elfce z zaciekawieniem. Kilka razy nawet próbowała ją gonić korytarzami posiadłości, jednak Rheasenda była od niej zwinniejsza i zawsze umykała zanim zdążyło dojść między nimi do konfrontacji. Do czasu, gdy któregoś razu podczas takiej ucieczki potknęła się o zwinięty kawałek dywanu i przygrzmociła twarzą w kamienną posadzkę. Nightingale, korzystając z jej zdezorientowania, zabrała ją wówczas do swojej prywatnej łazienki i pomogła jej zatamować krwotok z nosa.
“Proszę, nie uciekaj przede mną, mała Rheo. Chciałabym cię poznać. Mam czterech braci, których nie znoszę. Zawsze marzyłam o młodszej siostrze.”
To właśnie Nightingale dała Rheasendzie to, czego zawsze brakowało małej dziewczynce. Potajemnie, by nie zostać ukaraną przez ojca, wieczorami zapraszała ją do swoich pokoi, opowiadała jej bajki, zaplatała włosy, śpiewała kołysanki i urządzała herbatki na niby, a z biegiem lat te zabawy przerodziły się w bardziej dojrzałe wspólne spędzanie czasu. Wśród brutalnej codzienności chwile spędzone z siostrą były dla Rheasendy bezpieczną przestrzenią, w której mogła choć trochę rozwijać swoje dziewczęce ja. Mroczna elfka pokochała przyrodnią siostrę całym sercem. Czasem żaliła się jej na poczucie niesprawiedliwości. Mówiła jej, jak przykre były skrywane śmiechy ich braci, jak bardzo bolała nienawiść w oczach żony Bernarda.
“Ona cię nie nienawidzi, mała Rheo - mówiła jej wówczas Nightingale, mimo że Rhea bynajmniej dawno nie była już taka mała. - Cierpi przez to, że ojciec ciągle ją zdradza, a ty jej o tym przypominasz.”
Ramię w ramię siostry weszły w dorosłość, wspólnie odkrywając swoje kobiece tożsamości, z tą różnicą że czas spędzony osobno mijał Nightingale na dworskich zabawach i obowiązkach, Rheasenda zaś tułała się po szemranych zaułkach, wymachując mieczami. Zgodnie z planem ojciec wykorzystywał ją do załatwiania w jego imieniu spraw, którymi on sam nie chciał brudzić sobie rąk. Nie robiła tego z pasji, ale robiła to dobrze; marzenie o zostaniu zaakceptowaną jako członek rodziny nadal motywowało ją do wspinania się na wyżyny swoich możliwości. W kilkadziesiąt lat wyrobiła sobie pewną renomę w lokalnym półświatku i zdarzało się że ojciec przechwalał się jej umiejętnościami przed znajomymi szlachcicami. Za każdym razem, gdy słyszała pochlebstwa z jego ust, jej serce biło szybciej, w nadziei, że to ten raz. Ten dzień, w którym jej marzenia się spełnią. Jednak nigdy do tego nie dochodziło. I tak mijały kolejne dziesięciolecia…
Jedną z bardziej pamiętnych misji, na którą wysłał ją Bernard, było unieszkodliwienie sześcioosobowej grupki rabusiów, którzy ośmielili się z pewnym sukcesem okraść jego kolekcję drewnianych rzeźb. Otrzymawszy informację, że owa grupka zmierza w stronę sieci jaskiń w Górach Szarych, ruszyła ich tropem i dopadła ich już dość głęboko wewnątrz skał. Nie zadała sobie trudu z ukrywaniem swojej obecności. Na tamten moment była już na tyle pewna swoich umiejętności, że z pewnością poradziłaby sobie z takim przeciwnikiem. Bandyci w chaosie przekrzykiwali się nawzajem i elfka z łatwością mogłaby do nich podejść, ale zatrzymała się w pewnej odległości, gdy pojęła, że nie zgadza jej się rachunek. W jaskini znajdowało się bowiem siedem osób, nie sześć, jak się początkowo spodziewała. Młodzieniec o gęstej burzy włosów zdawał się nie pasować do pozostałych. Rhea wyciągnęła jeden z mieczy i wskazała mężczyznę czubkiem skierowanym w jego stronę.
“Ty. Jesteś z nimi? - spytała, a otrzymawszy odpowiedź przeczącą, wykonała mieczem gest, jakby spychając coś na bok. - Odsuń się zatem.”
I zaszarżowała. Nie zamierzała nikogo zabijać, chyba że byłoby to konieczne, jej celem było zranienie ich na tyle, by nie wrócili do sprawności fizycznej pozwalającej na dalsze okradanie elfich szlachciców. Zwarła się w walce z szóstką zbirów, błyskając żelazem w imponującym krwawym tańcu. Walka poszłaby gładko, gdyby w pewnym momencie jeden z przeciwników nie rzucił się w stronę akurat odwróconego plecami obcego mężczyzny, z wyraźnym zamiarem rozłupania mu głowy nabitą gwoźdźmi pałką. Wówczas mroczna elfka, zamiast utrzymać gardę, sięgnęła lewą ręką po drugi miecz i szerokim zamachem cięła złodzieja przez plecy. Gdy ten padł na ziemię, drąc się wniebogłosy, Rheasenda dokończyła zajmowanie się pozostałą piątką. Część skończyła na ziemi, zakrwawiona i półprzytomna, dwóm osobom udało się uciec, choć nie bez otrzymania odpowiednich obrażeń na drogę. Elfka oparła się o ścianę i zsunęła po niej na ziemię, czekając aż jej ciężki od wysiłku oddech się uspokoi. W milczeniu przyglądała się jedynemu nietkniętemu osobnikowi, który stał dalej, trzymając w rękach jakiś dziwaczny przedmiot. Zapytał ją nawet czy ona też po to przyszła i czy zamierza z nim walczyć. Pokręciła głową.
“Ja swoje już zrobiłam - chciała wzruszyć ramionami, ale przeszył ją ostry ból, który dopiero teraz powiedział jej, że i ona co nieco oberwała w tym starciu. Rękaw jej koszuli był przesiąknięty krwią. Skrzywiła się. - Co to właściwie jest?”
Pytała raczej bez większego zainteresowania, jako że nie była miłośniczką artefaktów i innych rupieci, ale mężczyzna opowiadał o przedmiocie w taki sposób, że brzmiało to całkiem ciekawie, nawet dla takiego laika jak ona. Nie spodziewała się, że mag - jak się okazało - pomoże jej zaleczyć odniesioną w walce ranę, ale nie protestowała. Nie wyczuwała od niego wrogich intencji i w pewnym sensie mu pomogła, więc uznała za logiczne, że on także pomógł jej. Zapewniła go, że dalej poradzi sobie sama i rozeszli się w swoje strony. Rheasenda wróciła do domu, a w raporcie zdanym ojcu zupełnie pominęła udział nieznajomego mężczyzny w całym zajściu. Nie był częścią porachunków Bernarda, zatem nie zamierzała go w nie przypadkowo wciągać. Opowiedziała o nim tylko Nightingale. Jej w końcu mogła powiedzieć o wszystkim.
Można więc było zrozumieć cierpienie, jakie stało się udziałem Rheasendy, gdy kilka lat później elfka usłyszała, że jej ukochana siostra została oficjalnie zaręczona z jakimś arystokratą z Kryształowego Królestwa i miała niebawem na zawsze wyjechać, by zamieszkać ze swoim przyszłym mężem. Bernard kolejny raz gratulował sobie sprytu, gdyż tym sposobem nie dość że zdołał wreszcie uciąć nieprzyzwoity kontakt jej pięknej córeczki z tym nieszczęsnym bękartem, to jeszcze zapewnił sobie potężnego sojusznika. Nightingale nie była zadowolona z takiego obrotu spraw, ale nie śmiała sprzeciwić się woli ojca. Pożegnanie zżytych ze sobą sióstr odcisnęło bolesne piętno na ich sercach.
"Uciekaj stąd, mała Rheo, uciekaj jak tylko będziesz miała szansę. Ojciec nigdy nie doceni tego, jak wspaniałą osobą jesteś. Odejdź i znajdź kogoś, kto da ci miłość, na jaką zasługujesz, a nie jakieś nędzne ochłapy.”
Ale Rhea nie uciekła. Jeszcze nie wtedy. Jakaś część jej podświadomości być może liczyła na to, że po wyprowadzce Nightingale zdoła zająć wolny wakat córki w rodzinie. Czas, który wcześniej spędzała z siostrą, teraz poświęciła na jeszcze cięższą pracę nad sobą i pełne oddania wykonywanie swoich obowiązków, jednak czas płynął, a elfka czuła, że mimo starań do granic wytrzymałości nie przybliżyła się do celu ani o krok. Bernarda interesowały tylko wyniki podejmowanych przez nią działań i tylko o nich z nią rozmawiał. W tym równaniu nie było miejsca na jej własną osobę. Tęsknota za Nightingale i poczucie braku spełnienia w końcu zaczęły być dla niej na tyle odczuwalne, że do głosu doszła myśl, którą do tej pory elfka usilnie spychała poza swoją świadomość. Myśl, że jej wysiłki nie mają sensu, gdyż nieważne co zrobi, nigdy nie będzie dość dobra, by zasłużyć na uznanie ojca.
Z tymi ponurymi rozważaniami siedziała przez jakiś czas w jednej z niewielkich galerii Bernarda, w których elf trzymał swoje najcenniejsze przedmioty z kolekcji różnych kosztowności. Ktoś ponoć pytał o możliwość zakupu jednego z tychże przedmiotów, a przezorny Bernard, nie chcąc z owym przedmiotem się rozstawać, podjął decyzję o postawieniu w tym miejscu straży, przez jakiś czas. Rheasenda z ulgą przywitała krótką przerwę od szlachtowania i grożenia, mogąc spędzić te kilka tygodni na przewartościowaniu swojego światopoglądu. Gdy w końcu pojawił się zapowiadany przez Bernarda złodziej, mroczna elfka zaszła w swoich przemyśleniach tak daleko, że zamiast jak najszybciej go obezwładnić, zastygła w bezruchu, czując brak jakiejkolwiek motywacji od sięgnięcia po miecz. Poczynania tajemniczego gościa obserwowała z cienia, by po pewnej chwili z niego wyjść, z zamiarem mniej lub bardziej pokojowego wyperswadowania mu tej kradzieży. Jednak kiedy złodziej zdjął kaptur, elfka zdała sobie sprawę, że stoi twarzą w twarz z mężczyzną, którego spotkała już kiedyś, w sytuacji, która pod pewnymi względami przypominała obecną. Z tą różnicą, że teraz naprawdę znajdowali się po przeciwnych stronach barykady. Przynajmniej w teorii.
“Znowu ty. Zakładam, że przyszedłeś po to? - ruchem głowy wskazała obiekt znajdujący się w szklanej gablocie na środku pomieszczenia. - Tym razem powinnam zrobić ci krzywdę. Taki miałam zamiar. Ale… chyba już mi się odechciało to robić.”
Miała na myśli, rzecz jasna, znacznie więcej niż tylko walkę z nieznajomym, ale co on mógł o tym wiedzieć… Wzdychając z rezygnacją, wyciągnęła przedmiot zainteresowania mężczyzny i po pobieżnym rzucie oka - była to srebrna figurka śpiącego węża - podała mu go.
“Możesz to sobie wziąć. Nawet nie wiem, co to właściwie jest. Ale pewnie zrobisz z tego lepszy użytek niż on.”
Bernard nie mógł wybrać sobie lepszej (lub gorszej) chwili na to, by pojawić się w galerii. Magiczny system ostrzegania powiadomił go, że ktoś otworzył gablotę z artefaktem i elf osobiście pofatygował się, żeby sprawdzić, co się tam wyprawia. Nie darzył Rheasendy uczuciem, ale był pewien jej umiejętności i wiedział, że nie pozwoliłaby dobrowolnie intruzowi zabrać jego własności, istniały zatem dwie możliwości. Albo była martwa, albo…
“Zdradziłaś mnie.”
W tamtej chwili Rhea przekonała się, że pani domu Rhamnus w istocie wcale jej nie nienawidziła. Prawdziwą nienawiść zobaczyła teraz, w oczach ojca, który, po chwili konsternacji, ruszył ku niej złowrogim krokiem. Pierwszy raz, kiedy wreszcie okazał wobec niej jakiekolwiek szczere uczucie - była to nienawiść. Myśl, która do tej pory była ponurym domysłem elfki, stała się rzeczywistością. Poczuła, że coś w niej pęka.
“Nigdy nie byłabym dla ciebie wystarczająco dobra, prawda? - spytała cicho, dobywając miecza. - Od samego początku o tym wiedziałeś.”
“A ty przez tyle lat wspaniale tańczyłaś, jak ci zagrałem. Nie musiałem nawet specjalnie tobą manipulować, sama uroiłaś sobie marzenia, które nigdy nie miały prawa się spełnić. Myślałem, że zatrzymam cię przy sobie jeszcze przez jakiś czas, ale chyba przyszło nam się pożegnać.”
Gdy wybrzmiały te słowa, ojciec z córką skrzyżowali swe miecze, obydwoje w milczącej pasji. To był pojedynek, z których tylko jedno mogło wyjść cało. Rheasenda nie miała w intencjach ojcobójstwa, ale wiedziała, że Bernard nie puściłby jej wolno. Znała zbyt wiele jego sekretów. Problem w tym, że gdy walczyła tylko w samoobronie, nie była dość silna. Teraz, gdy zabrakło jej motywacji, która wcześniej popychała ją do przekraczania własnych granic, elfka była nikim więcej niż córką swojego ojca, wymachującą zaostrzonym żelastwem. Do końca kurczowo trzymała się nadziei, że jeszcze jest szansa na to, by naprawić ich relację. Że może w tej walce on doceni jej umiejętności, może w końcu mu zaimponuje z tak bliska, że…
Popełniła błąd. Wiedziała o tym. Te ułamki chwil przewinęły się przed jej oczami niczym w zwolnionym tempie. Mając idealną okazję do ataku na odsłonięty bok Bernarda, przez niespełna sekundę zawahała się. Niespełna sekunda, w której odbiło się całe jej dotychczasowe życie. Tyle wystarczyło, by ojciec wykorzystał jej słabość i zadał śmiertelny cios. Rhea widziała ostrze jego miecza zbliżające się do jej ciała. Wiedziała, w które miejsce trafi. I była pewna, że to cięcie pozbawi ją życia. Życia, które tak naiwnie zmarnowała na próbach zadowolenia osoby, dla której nigdy nie miała nic znaczyć. Pogodziła się ze swoją porażką i zamknęła oczy, czekając aż kurtyna opadnie.
… Zamiast tego, poczuła szarpnięcie. A potem uderzenie nieznośnego gorąca. Usłyszała też wrzask, od którego zjeżyły się wszystkie włosy na jej ciele. Gdy otworzyła oczy, widok jaki się przed nimi ukazał, miała zapamiętać do końca życia. Ujrzała bowiem przed sobą płomień, trawiący ojcowski miecz i jego twarz w ogniu, wykrzywioną w nienawistnej agonii. Płomień wychodzący z jednej ręki nieznajomego, o którego istnieniu Rheasenda kompletnie zapomniała. Drugą wciąż w ferworze walki trzymał jej przedramię, za które musiał ją złapać, by odciągnąć ją od Bernarda. Elfka zastygła w szoku; zbyt wiele rzeczy wydarzyło się w ciągu minionych kilku minut i natłok myśli wywołał w niej chwilowy paraliż. Stała więc w milczeniu, przyglądając się wijącemu się z bólu ojcu, a jego krzyki były jedynym dźwiękiem, który przecinał ciszę. Próbował coś mówić, zapewne przeklinać ich oboje, ale poparzona twarz nie pozwalała mu wyartykułować słów. W końcu ucichł, jedynie dysząc ciężko i wskazał palcem swoją córkę. A ona posłała mu pozbawione złudzeń spojrzenie i poprawiła płaszcz na ramieniu.
“A zatem żegnaj.”
Nie powiedziała nic więcej. Wyszła z galerii tuż za magiem, który suma summarum mimowolnie został jednak wciągnięty w porachunki z Bernardem, i opuściła dom rodzinny, by więcej już do niego nie wrócić. Choć określenie to może nie jest najszczęśliwsze, jako że nigdy nie był to ani dom, ani jej rodzina.
Nie była do końca pewna, co począć dalej. Z minuty na minutę została nagle odarta ze wszystkich marzeń, planów i koneksji. Gdy zamknęła za sobą drzwi galerii i wyszła na pogrążoną w mroku nocy ulicę, czuła się cokolwiek zagubiona. Jakby nagle została wyrwana z dotychczasowego życia i wrzucona w kompletnie losowe miejsce. Musiała zacząć wszystko od zera. Przede wszystkim musiała na nowo odkryć samą siebie i napisać swoją własną historię. Mając do wyboru schowanie się w cień i rozmyślanie nad tym… podążyła za nowym właścicielem srebrnego węża. Wolała odnaleźć się poprzez działanie. Gdyby mężczyzna dał jej do zrozumienia, że przeszkadza mu jej towarzystwo, nie naprzykrzałaby mu się, ale zdawał się tolerować jej obecność. Po pewnym czasie zaczęli nawet rozmawiać. Rhea nie pamiętała, kto zaczął ich pierwszą dłuższą rozmowę, ale nie miało to chyba większego znaczenia. Dowiedziała się że ów mężczyzna na imię miał Isaac i był w podobnym do niej wieku. Najwidoczniej podjął jednak po drodze kilka lepszych decyzji niż ona i teraz znajdował się w miejscu, do którego ona dopiero zaczynała wędrówkę. Towarzyszył jej w samym jej początku, przez ulotną chwilę, póki nie minęło jej pierwsze poczucie zagubienia. Zdążyli w międzyczasie dowiedzieć się czegoś o sobie nawzajem, choć nie mieli pojęcia czy ta wiedza kiedykolwiek im się przyda.
“Przez tego drania zmarnowałam tyle lat życia, nie zamierzam marnować ani sekundy więcej. Jeśli kiedyś nasze ścieżki jeszcze się przetną, zamierzam mieć w zanadrzu własne opowieści, którymi będę mogła się pochwalić."
Pierwotnie jej planem było ponowne spotkanie z Nightingale. Nie wiedziała zbyt wiele, zaledwie tyle, że jej siostra wyszła za jakiegoś wysoko postawionego elfa z Kryształowego Królestwa i najpewniej miała mieszkać tam z nim. Obrała więc kurs na Szepczący Las, w nadziei, iż już na miejscu zdoła ustalić dokładne miejsce przebywania Nightingale. Zanim jednak dotarła do celu, w jej sercu zrodziły się wątpliwości. Bo tak naprawdę… co jej miała powiedzieć? “Hej, no więc tak jakby sfajczyłam połowę ojca na elfią pieczeń i w sumie nie mam już nikogo poza tobą, więc przyszłam wam robić za piąte koło u wozu”? Nie brzmiało to zbyt dobrze, nieważne jak dyplomatycznie to ująć. To że Nightingale często krytykowała postępowanie ojca, to jedno. Ale raczej nigdy nie życzyłaby mu takiego losu i Rheasenda nie chciała wyjść w oczach siostry na mściwego barbarzyńcę. Nienawiść Bernarda była w stanie znieść, ale gdyby znienawidziła ją Nightingale… Elfka nie potrafiła zaryzykować spojrzenia jej w oczy. Po raz pierwszy musiała przyznać się do lęku, którego nie zdołała przezwyciężyć.
Zamiast zapuścić się w głąb lasu, zatrzymała się na jego skraju, w mieście Meot. Na tyle blisko, że mogłaby dość szybko dostać się do siostry, gdyby zmieniła zdanie, a zarazem na tyle daleko, by prawdopodobieństwo przypadkowego spotkania pozostawało znikome. Nie mając zbyt wiele oszczędności, musiała dość szybko podjąć się pracy, by nie skończyć na ulicy. Zapisała się więc do lokalnej gildii, a dzięki swoim umiejętnościom szybko stała się rozchwytywana przez zleceniodawców maści wszelakiej. Oprócz działania z ramienia gildii zajmowała się czasem ciekawszymi zleceniami, do których wynajmowała ją bezpośrednio pewna słynna w tym mieście elfia pośredniczka.
Przez dość długi czas trzymała się na uboczu. Miała dość mroczną reputację, w związku z czym minęło wiele tygodni, zanim ktoś z gildii przełamał strach przed jej groźnym spojrzeniem i zaprosił ją do wspólnego stołu. Nie zaprzyjaźniła się z nimi od razu, ale owo zaproszenie przełamało pierwsze lody i powoli, stopniowo elfka zintegrowała się z kompanami po fachu, odkrywając, że całkiem dobrze odnajduje się w takiej rzeczywistości. Choć nadal spędzała sporo czasu samotnie, będąc do tego stanu rzeczy przyzwyczajoną, gdy już postanawiała dołączyć do grupowych aktywności, stawała się lubianym towarzyszem. Początkowy lęk przed nią u reszty najemników przerodził się w szczery szacunek, a może i w sympatię. Po raz pierwszy czuła się… na miejscu. Mogła robić to, w czym była dobra, a działania te faktycznie zjednywały jej uznanie. Po raz pierwszy czuła prawdziwą satysfakcję z tego, jak wyglądało jej życie.
W tym właśnie miejscu zastało ją kolejne pamiętne spotkanie. Grała wtedy w karty na zapleczu, ze stałą gildyjną ekipą. Przegrywała z kretesem, ale nie przeszkadzało jej to w cieszeniu się grą. Brzęk żetonów i stukanie szklanych kufli było miłym akompaniamentem do śmiechu i prób przekrzyczenia się nawzajem w przechwałkach, kto ma najlepszy układ w rękach. Byli akurat w samym środku partii, gdy Hektor, zarządca gildii, stanął w drzwiach, opierając się o futrynę i przez chwilę przyglądał się towarzystwu z pewną nostalgią, po czym podszedł do Rheasendy, kładąc dłoń na jej ramieniu.
“Mam przy ladzie przystojnego kawalera, któremu bardzo zależy na współpracy z najlepszym z moich ludzi. Zechcesz z nim pogadać czy mam wcisnąć mu Larsa na nagrodę pocieszenia?”
Podniósł się raban, gdy rzeczony Lars, w udawanym oburzeniu, pokazał Hektorowi wymowny gest palcem, a pozostali hazardziści przyłączyli się w zbiorowym proteście przeciwko uznaniu kobiety za najsilniejszą osobę w tym pomieszczeniu. Nikt jednak nie traktował tego poważnie, bowiem żaden chojrak nie zamierzał ujmować kompetencjom mrocznej elfki. Położyła w siłowaniu na rękę każdego jednego z nich już dawno temu, czym przyklepała sobie ich dozgonne uznanie. Uśmiechnęła się z połechtanym ego i wyszła za Hektorem, rzuciwszy karty na stół. I tak nie miała szans uratować tej partii.
Na widok osoby czekającej za kontuarem najpierw zatrzymała się w zaskoczeniu, a potem na jej twarzy pojawił się uśmiech.
“Proszę, kogóż to przywiało w nasze progi - oparła się o ladę z pewną siebie swobodą. - Kopę lat, Isaac. W jaki sposób przewrotny los znów cię do mnie sprowadził, hm?”
Żadne z nich nie spodziewało się tego spotkania, ale Rheasenda musiała przyznać, że całkiem ją ono ucieszyło, tym bardziej że doszło do niego w znacznie lepszych okolicznościach niż poprzednio. Dość entuzjastycznie przystała na propozycję, prowadząc Isaaca do karczmy, w której serwowali najlepszą - jej zdaniem - potrawkę z kaczki w tych okolicach. Jedząc i pijąc, słuchała jego opowieści i zgodnie z obietnicą obdarowała go własnymi. Nie miała ich jakoś szczególnie dużo, ale wreszcie mogła opowiedzieć trochę o sobie, na spokojnie, nie będąc pod wpływem niszczycielskich emocji, jak to miało miejsce ostatnim razem, gdy się widzieli. Przy końcu posiłku wzniosła nawet lekko ironiczny toast, nazywając ich “duetem pod wezwaniem ojca od siedmiu boleści”. A potem ruszyła za nim w drogę.
Nie obyło się bez walki, ale tego można było się spodziewać. Dla mrocznej elfki był to chleb powszedni, a tłukąc nieumarłych bawiła się znacznie lepiej niż z żywymi. Przy okazji obserwowała kątem oka techniki czarodzieja, które, będąc kompletnie odmienne od jej własnych, całkiem jej imponowały. Sama opanowała zaledwie jedną formę magii bojowej, toteż obserwowanie zastosowania odmiennych dziedzin były co najmniej interesujące. Może i nie znała się na artefaktach, rytuałach i wiedzy tajemnej, ale była ekspertem w sztukach walki. Zamierzała później porozmawiać o tym z Isaakiem, powymieniać się uwagami jak fachowiec z fachowcem.
Z tym że rozmowa z początku niekoniecznie potoczyła się po jej myśli. Na ogół można by rzec, że Rheasenda nie była zbyt wrażliwa na cudze emocje, jako że jej empatia miała duże opóźnienie na drodze rozwoju, ale jej prostolinijność nieraz łatała te dziury w kontaktach z innymi. Jej propozycja w odpowiedzi na frustrację towarzysza była dla niej samej oczywista. Miała znajomości, które mogła wykorzystać, by zasięgnąć języka i spróbować dojść do informacji, których mężczyzna potrzebował. Na jego zdziwienie wzruszyła ramionami, jakby ta decyzja była dla niej naturalna.
“Pomogłeś mi uwolnić się od mojej beznadziejnej rodziny, mogę pomóc ci odnaleźć twoją, na której ci zależy. Ja swojej matki nie poznałam, ale wiem jakie to uczucie tęsknić do niej. Mogę więc sobie wyobrazić, że zaznanie jej miłości a potem jej utrata jest czymś znacznie bardziej bolesnym.”
Dalszą drogę spędzili na dyskusji o zaklęciach, które można wykorzystać na polu bitwy. Rheasenda pokazała Isaacowi kilka swoich technik, on podsunął jej parę pomysłów na ich udoskonalenie - i tak toczyła się rozmowa, aż po dotarciu z powrotem do Meot znów przyszło im się rozejść w swoje strony. Zgodnie z obietnicą, elfka zapukała do kilku drzwi, przesunęła po ladzie kilka ruenów, wykorzystała dawne przysługi, by zebrać jak najwięcej informacji, które mogłyby okazać się przydatne. Stanowiło to ciekawą odskocznię od zleceń, które nadal wykonywała pomiędzy kolejnymi wyprawami z Isaakiem, na które co jakiś czas ją wyciągał, mimo że ich cel pozostawał nie mniej odległy niż na początku.
Czekała właśnie na jego wizytę w Meot z kolejną kartką zawierającą potencjalny trop. Wprawdzie Dinka była ostrożna z optymizmem i zastrzegła, że nie są to potwierdzone informacje, ale nawet jeśli wskazówki okazywały się fałszywe, te od niej zawsze obfitowały w pełne przygód efekty uboczne, za którymi Rhea przepadała. Miała więc w perspektywie co najmniej tygodniową wycieczkę w plener z osobą, którą zdążyła obdarzyć szczerą sympatią, więc humor jej dopisywał. Może dlatego była nieostrożna i pozwoliła, by wydarzyło się coś, co normalnie nie miało prawa się wydarzyć.
Rheasenda przywykła do stanu wiecznego czuwania. Nie miała wyboru. Wśród swoich miała wielu kumpli, ale z racji wykonywanego zawodu narobiła sobie też pewną ilość wrogów. Nie wspominając, że zgodnie z przewidywaniami elfki, Bernard nie zamierzał odpuścić i pozwolić, by pozostawała bezkarna, toteż co jakiś czas mierzyła się z nasyłanymi przezeń zabójcami, którzy atakowali ją w różnych miejscach. Z początku działo się to dość często, ale widocznie albo jej groźny wizerunek zniechęcał potencjalnych napastników, albo efektywnie przerzedziła ich szeregi. Część posłała do piachu, część unieszkodliwiła; nie stanowili dla niej realnego zagrożenia. Niemniej jednak zawsze zachowywała czujność.
Nie mogła jednak zauważyć wszystkiego, zwłaszcza gdy spała. I w takiej właśnie sytuacji omal nie przypłaciła tego życiem. Obudził ją ciężar, gdy ktoś własnym ciałem przygwoździł ją do łóżka. Miała zaledwie kilka sekund na reakcję. Udało jej się zrobić unik i poczuła jak sztylet celujący pierwotnie w jej gardło przesuwa się ostrzem przez środek jej twarzy. Była jednak na tyle silna, by zrzucić z siebie niedoszłego zabójcę i sięgnąć po własną broń. Pole widzenia zasłaniała jej krwawa mgła, ale nawet z zamkniętymi oczami mogłaby znaleźć swój miecz i stanąć do walki. Poruszała się instynktownie; jej ciało zawsze wiedziało, jak poruszył się przeciwnik i było w stanie odpowiednio zareagować. Niczym w improwizowanym tańcu, w którym polegasz na odczytaniu intencji partnera. Dzięki temu była w stanie odwrócić losy tego nocnego spotkania i skierować w ręce Żniwiarza tego, który po nią przyszedł. Przebiwszy mieczem jego szyję, sama padła na podłogę, pozbawiona sił do dalszego działania.
Ktoś z gildii znalazł ją w tym stanie i powiadomił Hektora, który otoczył elfkę opieką, jakiej się nie spodziewała: od przyprowadzenia do niej dobrego medyka, po postawienie straży przy wynajmowanym przez nią mieszkaniu, przynajmniej dopóki nie będzie na siłach sama się obronić w razie potrzeby.
“W gildii jak w rodzinie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.”
Dla kobiety, która pojęcie rodziny znała jedynie z dziecięcych marzeń, było to zupełnie nowe doświadczenie. Choć zgrywała twardą, w głębi duszy była wzruszona, a równocześnie zaskoczona przywiązaniem, jakie zbudowała wraz z kamratami z gildii. Spędzała z nimi teraz więcej czasu, jako że z zalecenia Hektora przez całą dobę na zmianę ktoś przy niej czuwał. Czuła się z tym cokolwiek głupio, ale wiedziała, że zarządzca miał rację. Nie byłaby teraz w stanie stanąć do walki.
Jej rana leczyła się długo i było pewne, że pozostawi pokaźną bliznę. Plamę na jej honorze. Przez pewien czas Rhea zastanawiała się nad skorzystaniem z usług maga, który mógłby poprawić gojenie się tkanek poprzez magię życia. Ale znała tylko jednego maga, któremu ufała na tyle, aby pozwolić mu się tym zająć, a ów mag był wtenczas jedynym mężczyzną, który nie chciała by oglądał ją w tym stanie. Nie chciała stracić w jego oczach. Spoglądała więc w lustro dość ponuro, czekając na dzień, kiedy ponownie wyjdzie na ulice tak pewna siebie, jak była przed tym incydentem.
“Nie chciałem ci tego mówić, żeby cię nie niepokoić - odezwał się pewnego dnia Hektor, gdy osobiście wpadł do niej na partyjkę w kości. - Eh… Ten twój kawaler ciągle o ciebie wypytuje. Zważywszy na to, w jakim byłaś stanie, starałem się go spławić, ale skubaniec jest uparty. Słuchaj, on nie ma nic wspólnego z… tym, prawda? Nie muszę go szczuć naszymi chłopcami?”
Zaskoczona elfka pokręciła głową.
“Isaac to przyjaciel. Nie skrzywdziłby mnie. Porozmawiałabym z nim chętnie, bo trochę mi go brakuje, ale… Hektorze, nie jestem na to gotowa. Powiedz mu… Jeśli znów się pojawi, powiedz mu, że się z nim spotkam. Jak tylko to będzie możliwe.”
Zajęło to kolejne kilka tygodni zanim Rheasenda zebrała się w sobie, by powrócić do życia sprzed wypadku. Oprócz wygojenia rany, musiała przede wszystkim poukładać sobie w głowie pewne rzeczy. Po pierwsze, musiała podjąć dodatkowe środki ostrożności, skoro zaniedbała je na tyle, że w ogóle doszło do takiej sytuacji. A po drugie, przewartościowała sobie znaczenie, przypisywane bliźnie na twarzy. Nie była ona piętnem niekompetencji, a symbolem, który miał przypominać jej o konsekwencjach zbytniej arogancji tudzież lekkomyślności. Przypominać o tym, że jeśli odwrócisz się od przeszłości plecami, ona wbije ci w nie nóż. Elfka mogła się od niej odciąć, ale zapominanie o niej byłoby błędem, mogącym przynieść katastrofalne skutki. Gdy w ten sposób zaczęła o tym myśleć, wstyd związany z tym świadectwem słabości zelżał na tyle, że pozwolił kobiecie znowu być sobą.
Wróciła więc do pracy, ciepło przywitana w progu gildii przez jej członków. A gdy pewnego dnia zastała znajomą sylwetkę mężczyzny siedzącego przy ladzie, wdanego w jakąś dyskusję z zarządcą, cichym krokiem podeszła bliżej, by usiąść na stołku obok niego i zsunąć z głowy zasłaniający twarz kaptur. Trochę obawiała się jego reakcji, ale odetchnęła z ulgą gdy przywitał ją w miły sposób. A potem odpowiedziała na jego pytania.
“Wet za wet. Ja pośrednio spaliłam Bernardowi twarz, on pośrednio rozciął moją. Mam nauczkę, żeby więcej nie lekceważyć swojej przeszłości. - Zaśmiała się z zakłopotaniem, uciekając na chwilę spojrzeniem. - Wiesz… Zaliczyłam lekki dołek. Nie chciałam, żebyś mnie widział, kiedy ja sama nie mogłam na siebie patrzeć… Ale udało mi się podnieść i nie pozostaje mi nic innego niż powiedzieć, że ciebie również miło widzieć. I, hmm... Możesz mi mówić Rhea. Jeśli chcesz.”