Szczyty Fellarionu ⇒ [gdzieś u podnóża gór] Smok i jego księżniczka
- Sargybinis
- Szukający drogi
- Posty: 27
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Przemieniony
- Profesje: Włóczęga , Żołnierz
- Kontakt:
[gdzieś u podnóża gór] Smok i jego księżniczka
Głuchy odgłos ciężkich kroków niósł się echem pomiędzy skałami. Zwierzęta, zarówno te drobne, jak i te trochę większe pierzchały w popłochu, gdy tylko usłyszały zbliżające się dźwięki. Sargybinis kroczył powoli, miarowym tempem schodząc z gór. To był już drugi dzień, od kiedy wyruszył. Wciąż ciężko mu było uwierzyć w to, co się stało. Te wydarzenia, jak i to co działo się teraz mimo wszystko nadal przypominało sen. Niesamowicie realny, ale okropnie dziwny, oraz głupi sen. Sargybinis przez całą drogę rozmyślał nad tym, oraz w szczególności nad tym czym się stał. Czym teraz był? Potworem? A może demonem? Nie ulegało wątpliwości, że jest jedyną znaną mu istotą z tego dziwnego gatunku.
Gdy obudził się w tej postaci po raz pierwszy, przez dłuższy czas pozostał w miejscu, rozglądając się. Nigdzie nie było jego rzeczy, mimo iż było to tym samym miejscem, w którym otworzyła się ta dziura międzywymiarowa. Teraz było tu zupełnie pusto, nie było nawet koni na których przyjechali. Był tam wtedy zupełnie sam.
Potem, parę godzin po wyruszeniu zrobił przerwę w marszu. Zmierzał na dół, lecz chciał wpierw poznać swoje nowe ciało. Musiał się nauczyć go używać. Wpierw sprawdzał, jak jego nowa forma reaguje na bodźce. Jak się okazało, ciało nie tylko wyglądało na kamienne, ale było takie w rzeczywistości. Nie czuł bólu prawie w ogóle, choć mimo to wciąż był w stanie wyczuć pod swoją łuską różne przedmioty, które nią łapał. Natomiast by poczuć ból, musiał z pełnym impetem zaszarżować na skalną ścianę. O dziwo, uderzenie nie bolało bardzo, mimo iż w skale powstało spore pęknięcie.
Potem, właściwie przypadkiem, Sargybinis odkrył, że nie jest to jedyna postać, jaką potrafił przybrać. Gdy rozmyślał, dlaczego w jego wnętrzu płonie ogień i nie gaśnie, nagle płomienie wezbrały po czym dosłownie pochłonęły go całego. Widział, jak cała pokrywająca go łuska powoli topnieje i staje się płynnym ogniem. Jednak wbrew temu, co przypuszczał, nie rozpłynął się w jedną wielką kałużę ognia, a zachował swój kształt. Przez chwilę pozostał w tej postaci, lecz po chwili przyglądania się sobie, spróbował wrócić do normalnej postaci, gdy zorientował się że traci energię. Właściwie to tylko gdy był w ognistej formie był w stanie odczuwać powoli nadchodzące zmęczenie. Jednak nie było to tak szybkie, jakby się tego można spodziewać. Czuł, że mógłby spokojnie wytrwać tak bardzo dużo czasu.
Po tym odkryciu Sargybinis postanowił sprawdzić, czy potrafi zmieniać się w coś jeszcze. Może było to bardzo naiwne, bo niby dlaczego jego wrogowie mieliby uzbrajać go w tyle możliwości, jednakże chciał spróbować. Dość długo próbował, aż w końcu udało mu się zrozumieć jak działa mechanizm przemian. W ten sposób odkrył też, że może również sprawić, by szczeliny w jego łusce zrosły się, sprawiając że Sargybinis już całkiem przypominał jedną wielką skałę. Gdy próbował dalej, nagle kamienie z których był zbudowany zaczęły od siebie odpadać. Obrońca patrzył z przerażeniem, jak proces, którego nie potrafił powstrzymać, coraz bardziej pochłaniał jego ciało, aż nie zostało z niego zupełnie nic, poza stosem czarnych głazów, wyglądających niczym mała hałda węgla. Mimo to nie stracił świadomości. Widocznie nadal żył. Na dodatek patrzył na to jakby trochę z góry, widząc swoje ciało pod spodem. Oprócz tego, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu widział wszystko dookoła siebie. W pierwszej chwili nie potrafił w ogóle ocenić, gdzie jest przód, a gdzie tył, oraz miał takie wrażenie, jakby wypił o wiele za dużo. Dopiero po dłuższym czasie nauczył się patrzeć.
Sargybinis, mimo prób, miał spory problem z powrotem do zwykłej postaci. Mimo wysilania się, nie potrafił sprawić, by jego ciało ponownie złożyło się w jedną całość. To było okropne uczucie, siedzieć w miejscu, oraz być pozbawionym możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu. Sargybinis bał się, że utknie tak już na wieczność. To byłoby dużo gorsze, niż gdyby po prostu umarł. Nie byłby w stanie tak tu zostać, a wieczny paraliż uniemożliwiłby mu samobójstwo. Innymi słowy, po prostu by tak zwariował. Na szczęście, po paru godzinach, lecz zupełnie bez jego ingerencji, kamienie zaczęły się poruszać. Zaczęły dopasowywać się do siebie, tworząc na powrót jego smocze ciało. Sargybinis niemal odetchnął, co na pewno by zrobił, gdyby nie to, że jego pysk wciąż jeszcze nie zdążył powstać.
Zadecydował nie czekać więcej. Sporo już się o sobie dowiedział, toteż nie musiał poznawać tych najmniej ważnych aspektów swojego ciała. I tak stracił mnóstwo czasu uwięziony w rozsypanych kamieniach. Zdecydował, że będzie maszerował tak długo, aż opadnie z sił. Teraz mijała już co najmniej czternasta godzina, od kiedy wyruszył z miejsca postoju. Co najdziwniejsze, czuł się tak, jakby dopiero wyruszył. Po drodze nawet raz nie zatrzymywał się, by jeść, lub spać. Jeść nie miał co prawda czego, lecz nie czuł potrzeby, aby jeść cokolwiek. Tak czy siak, zorientował się, że przemierzył mniej więcej tyle, ile zwykle zajmowała mu jazda konna przez cały dzień. Przechodząc, zauważył miejsce ich ostatniego postoju, zanim nie dojechali tam na górę. Miał dobre tempo. Co więcej, chyba nawet był w stanie trochę przyspieszyć. Sargybinis nie oglądał się długo. Miał obietnicę, którą musiał wypełnić. Bardzo ważną obietnicę, więc się spieszył. Skalny smok przyspieszył kroku, na drodze w dół, w kierunku Rapsodii. Zastanowienie się nad tym, jak odnajdzie Riveneth pozostawił sobie na później.
Gdy obudził się w tej postaci po raz pierwszy, przez dłuższy czas pozostał w miejscu, rozglądając się. Nigdzie nie było jego rzeczy, mimo iż było to tym samym miejscem, w którym otworzyła się ta dziura międzywymiarowa. Teraz było tu zupełnie pusto, nie było nawet koni na których przyjechali. Był tam wtedy zupełnie sam.
Potem, parę godzin po wyruszeniu zrobił przerwę w marszu. Zmierzał na dół, lecz chciał wpierw poznać swoje nowe ciało. Musiał się nauczyć go używać. Wpierw sprawdzał, jak jego nowa forma reaguje na bodźce. Jak się okazało, ciało nie tylko wyglądało na kamienne, ale było takie w rzeczywistości. Nie czuł bólu prawie w ogóle, choć mimo to wciąż był w stanie wyczuć pod swoją łuską różne przedmioty, które nią łapał. Natomiast by poczuć ból, musiał z pełnym impetem zaszarżować na skalną ścianę. O dziwo, uderzenie nie bolało bardzo, mimo iż w skale powstało spore pęknięcie.
Potem, właściwie przypadkiem, Sargybinis odkrył, że nie jest to jedyna postać, jaką potrafił przybrać. Gdy rozmyślał, dlaczego w jego wnętrzu płonie ogień i nie gaśnie, nagle płomienie wezbrały po czym dosłownie pochłonęły go całego. Widział, jak cała pokrywająca go łuska powoli topnieje i staje się płynnym ogniem. Jednak wbrew temu, co przypuszczał, nie rozpłynął się w jedną wielką kałużę ognia, a zachował swój kształt. Przez chwilę pozostał w tej postaci, lecz po chwili przyglądania się sobie, spróbował wrócić do normalnej postaci, gdy zorientował się że traci energię. Właściwie to tylko gdy był w ognistej formie był w stanie odczuwać powoli nadchodzące zmęczenie. Jednak nie było to tak szybkie, jakby się tego można spodziewać. Czuł, że mógłby spokojnie wytrwać tak bardzo dużo czasu.
Po tym odkryciu Sargybinis postanowił sprawdzić, czy potrafi zmieniać się w coś jeszcze. Może było to bardzo naiwne, bo niby dlaczego jego wrogowie mieliby uzbrajać go w tyle możliwości, jednakże chciał spróbować. Dość długo próbował, aż w końcu udało mu się zrozumieć jak działa mechanizm przemian. W ten sposób odkrył też, że może również sprawić, by szczeliny w jego łusce zrosły się, sprawiając że Sargybinis już całkiem przypominał jedną wielką skałę. Gdy próbował dalej, nagle kamienie z których był zbudowany zaczęły od siebie odpadać. Obrońca patrzył z przerażeniem, jak proces, którego nie potrafił powstrzymać, coraz bardziej pochłaniał jego ciało, aż nie zostało z niego zupełnie nic, poza stosem czarnych głazów, wyglądających niczym mała hałda węgla. Mimo to nie stracił świadomości. Widocznie nadal żył. Na dodatek patrzył na to jakby trochę z góry, widząc swoje ciało pod spodem. Oprócz tego, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu widział wszystko dookoła siebie. W pierwszej chwili nie potrafił w ogóle ocenić, gdzie jest przód, a gdzie tył, oraz miał takie wrażenie, jakby wypił o wiele za dużo. Dopiero po dłuższym czasie nauczył się patrzeć.
Sargybinis, mimo prób, miał spory problem z powrotem do zwykłej postaci. Mimo wysilania się, nie potrafił sprawić, by jego ciało ponownie złożyło się w jedną całość. To było okropne uczucie, siedzieć w miejscu, oraz być pozbawionym możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu. Sargybinis bał się, że utknie tak już na wieczność. To byłoby dużo gorsze, niż gdyby po prostu umarł. Nie byłby w stanie tak tu zostać, a wieczny paraliż uniemożliwiłby mu samobójstwo. Innymi słowy, po prostu by tak zwariował. Na szczęście, po paru godzinach, lecz zupełnie bez jego ingerencji, kamienie zaczęły się poruszać. Zaczęły dopasowywać się do siebie, tworząc na powrót jego smocze ciało. Sargybinis niemal odetchnął, co na pewno by zrobił, gdyby nie to, że jego pysk wciąż jeszcze nie zdążył powstać.
Zadecydował nie czekać więcej. Sporo już się o sobie dowiedział, toteż nie musiał poznawać tych najmniej ważnych aspektów swojego ciała. I tak stracił mnóstwo czasu uwięziony w rozsypanych kamieniach. Zdecydował, że będzie maszerował tak długo, aż opadnie z sił. Teraz mijała już co najmniej czternasta godzina, od kiedy wyruszył z miejsca postoju. Co najdziwniejsze, czuł się tak, jakby dopiero wyruszył. Po drodze nawet raz nie zatrzymywał się, by jeść, lub spać. Jeść nie miał co prawda czego, lecz nie czuł potrzeby, aby jeść cokolwiek. Tak czy siak, zorientował się, że przemierzył mniej więcej tyle, ile zwykle zajmowała mu jazda konna przez cały dzień. Przechodząc, zauważył miejsce ich ostatniego postoju, zanim nie dojechali tam na górę. Miał dobre tempo. Co więcej, chyba nawet był w stanie trochę przyspieszyć. Sargybinis nie oglądał się długo. Miał obietnicę, którą musiał wypełnić. Bardzo ważną obietnicę, więc się spieszył. Skalny smok przyspieszył kroku, na drodze w dół, w kierunku Rapsodii. Zastanowienie się nad tym, jak odnajdzie Riveneth pozostawił sobie na później.
- Riveneth
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 11
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Półfellarianka
- Profesje:
- Kontakt:
Szła powoli. Bardzo powoli. Szła, jak człowiek, który nie ma dokąd iść i jedynie powłóczy nogami nieśpiesznie w losowym kierunku, nieprowadzących właściwie do nikąd. Szła, jak człowiek, na którego nikt nigdzie nie czeka, który nigdzie nie znajdzie schronienia. Azylu z miękkim fotelem przy kominku, gorącą herbatą i ulubioną książką. Ogródku pełnego kwiatów, których płatki lśnią, skąpane w promieniach słońca, całą gamą kolorów. Drzewek owocowych, na których gałązkach powinny właśnie rozkwitać soczyste jabłka i wiśnie. Szła, jak człowiek, który zostawia za sobą wszystko, całe swoje dotychczasowe życie. Jak człowiek, który od teraz nie ma już nikogo i może liczyć tylko na siebie. Z tą drobną różnicą, że Riveneth miała na kogo liczyć. Zawsze. Od tak dawna, jak tylko sięga wstecz pamięcią. Spojrzała na lisicę, Norreli, która wytrwale dreptała u jej boku. Jej łapki w czarnych „skarpetkach” stąpały zdecydowanie acz ostrożnie po wyschniętych liściach, układających się w żółto-pomarańczowy dywan na leśnej ścieżce, którą właśnie podążały w nieznanym jeszcze kierunku. Zdawała się nie przejmować tymi wszystkimi sprawami, które teraz zaprzątały głowę Riveneth. Które drążyły w jej myślach maleńkie tuneliki do wspomnień schowanych na krańcach umysłu, do życia, które utraciła lub tego, którym nigdy nie było jej dane żyć, gdyż… Wspomnienia, przelotne obrazy, urywki słów wlewały się do jej myśli niczym trucizna. Kiedy wyparły już wszystkie inne istotne rzeczy - na przykład, dokąd zmierzają lub gdzie urządzą nocleg – w powoli pożerającej ją otchłani pojawiło się tylko jedno pytanie - czy da się to jakoś cofnąć? Zatrzymała się, spojrzała za siebie.
- Nawet o tym nie myśl – powiedziała Norreli, wbijając w nią swoje bystre oczy, lśniące na jej rudym pyszczku niczym rozżarzone węgielki.
- Chcę wrócić.
Przysiadła na ścieżce, usłanej liśćmi i podparła głowę dłońmi. Lisica świdrowała ją spojrzeniem i pomimo zdecydowania i stanowczości, którą emanowała jej figura, odparła łagodnie:
- Nie mamy gdzie wracać, N’umi.
N’umi, czyli podmuch. Wiatr, który śpiewa nad szczytami Fellarionu. N’umi… nie cierpiała tego imienia, budziło zbyt wiele wspomnień. Przymknęła oczy i przywołała w swoich myślach obraz chatek w wiosce, po których słomianych dachach rozlewały się czerwone promienie wschodzącego słońca. Starała się odtworzyć twarze osób, które tak często spotykała. Przypomnieć sobie zapach korzennych ciasteczek Yrre. Pamiętała wszystko, pamiętała doskonale. Pamiętała polankę, na której po raz pierwszy spotkała Sargybinisa. Jej oczy zalśniły.
- Znajdziemy go - oznajmiła, a w jej głosie dało się słyszeć nagłe ożywienie.
Lisica wiedziała, że nie ma sensu już nic więcej mówić. Wyruszą w kolejnym nieznanym kierunku, by szukać Obrońcy, który musiał wyjechać niedługo po złożeniu przysięgi o miłości i nierozerwalnej więzi pomiędzy nim a Riveneth. Coś w tym jest, w tej całej więzi, jej lisi rozum tak jej podpowiada. A może to zbieg okoliczności, że N’umi sprawia wrażenie, jakby wiedziała, gdzie idzie? Jakby coś wskazywało jej drogę… Równie dobrze może to być czysty przypadek, a one wciąż idą ot tak przed siebie, ale może to być również specjalny rozdaj połączenia, który Norreli lubiła określać dumnym słowem „przeznaczenie”.
Riveneth rozwinęła swoje srebrne skrzydła i leciała, unosząc się lekko nad ziemią, a liscia powoli szła za nią. Przeznaczenie. Tak, to zdecydowanie brzmi dobrze.
- Nawet o tym nie myśl – powiedziała Norreli, wbijając w nią swoje bystre oczy, lśniące na jej rudym pyszczku niczym rozżarzone węgielki.
- Chcę wrócić.
Przysiadła na ścieżce, usłanej liśćmi i podparła głowę dłońmi. Lisica świdrowała ją spojrzeniem i pomimo zdecydowania i stanowczości, którą emanowała jej figura, odparła łagodnie:
- Nie mamy gdzie wracać, N’umi.
N’umi, czyli podmuch. Wiatr, który śpiewa nad szczytami Fellarionu. N’umi… nie cierpiała tego imienia, budziło zbyt wiele wspomnień. Przymknęła oczy i przywołała w swoich myślach obraz chatek w wiosce, po których słomianych dachach rozlewały się czerwone promienie wschodzącego słońca. Starała się odtworzyć twarze osób, które tak często spotykała. Przypomnieć sobie zapach korzennych ciasteczek Yrre. Pamiętała wszystko, pamiętała doskonale. Pamiętała polankę, na której po raz pierwszy spotkała Sargybinisa. Jej oczy zalśniły.
- Znajdziemy go - oznajmiła, a w jej głosie dało się słyszeć nagłe ożywienie.
Lisica wiedziała, że nie ma sensu już nic więcej mówić. Wyruszą w kolejnym nieznanym kierunku, by szukać Obrońcy, który musiał wyjechać niedługo po złożeniu przysięgi o miłości i nierozerwalnej więzi pomiędzy nim a Riveneth. Coś w tym jest, w tej całej więzi, jej lisi rozum tak jej podpowiada. A może to zbieg okoliczności, że N’umi sprawia wrażenie, jakby wiedziała, gdzie idzie? Jakby coś wskazywało jej drogę… Równie dobrze może to być czysty przypadek, a one wciąż idą ot tak przed siebie, ale może to być również specjalny rozdaj połączenia, który Norreli lubiła określać dumnym słowem „przeznaczenie”.
Riveneth rozwinęła swoje srebrne skrzydła i leciała, unosząc się lekko nad ziemią, a liscia powoli szła za nią. Przeznaczenie. Tak, to zdecydowanie brzmi dobrze.
- Sargybinis
- Szukający drogi
- Posty: 27
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Przemieniony
- Profesje: Włóczęga , Żołnierz
- Kontakt:
Zamyślił się. Dość mocno. Gdyby zamyślił się tak człowiek, to zapewne uznano by go za zmarłego. W końcu nikt normalny nie jest w stanie zamyślić się na czas około tygodnia. Najciekawsze jest to, że zrobił to w trakcie drogi i teraz znowu musiał się zastanawiać, ale tym razem nad tym, gdzie jest. Wprawdzie, miał wrażenie że idzie w dobrą stronę, czego potwierdzeniem była jedna jedyna droga prowadząca w dół, na południe. Prosto w stronę Rapsodii, której jeszcze nie było stąd widać. Miał jednak mimo to pewne wątpliwości. Uznał jednak, że dopóki kierunek mu odpowiada, dopóty warto będzie trzymać się drogi. Jakkolwiek by nie patrzeć, drogi są wygodniejsze niż las, a i to będzie lepsze bo jeszcze przypadkiem wznieci jakiś pożar.
Po jakimś czasie natknął się na ludzi. No, raczej na jednego człowieka, ale zawsze to coś. Sargybinis idąc, w pewnym momencie zauważył strażnicę graniczną Rapsodii. Był to niewielki budynek który zapewne ledwo mieścił ze dwa pokoje, na którego tyłach stała stajnia. Obrońca z czystej ciekawości zdecydował się, by podejść bliżej. W zasadzie to nie był pewien co go tu przyciągnęło, a po chwili stania w miejscu skalny smok zajrzał tylko przez okno. W środku było całkiem pusto, przynajmniej z tej perspektywy. W sumie nic dziwnego, jeżeli go wcześniej usłyszeli. Chyba nikt normalny nie będzie chciał zetknąć się z kimś jego pokroju. Sargybinis odwrócił się i wrócił z powrotem na drogę. Znów rozległo się ciężkie, miarowe człapanie.
Po kolejnych dniach drogę miał już za sobą. Stał u podnóża gór, na skrzyżowaniu trzech dróg. Jedna, na lewo, prowadziła prosto w stronę Rapsodii, a druga, na wprost, zapewne gdzieś do jednego z podlegających jej większych miast. Sargybinis zrozumiał nagle, że nie wie gdzie ma iść. Riveneth normalnie mieszkała w osadzie przy górach, ale wiedział, że idąc drogą, będzie musiał nadrobić co najmniej dwa, trzy smoki, aby dotrzeć na miejsce. Sporo drogi, a przede wszystkim czasu. A tego ostatniego, to Sargybinis miał raczej niewiele. Mógł iść przez las. Tak na przełaj. Wiedział w którą stronę, toteż był pewny, że ostatecznie trafi na miejsce. Pytanie tylko, czy nie wznieci po drodze pożaru? Sargybinis powoli zrobił parę kroków poza drogą, na mokrej trawie. Nic nie zapłonęło, przez co Obrońca wydał z siebie zadowolony chrzęst. Ponowił swoją próbę, tym razem jednak zagłębiając się w las. Czuł jak gałęzie obijają się o jego łuski, ale nie stawały w ogniu tak jak się spodziewał. Widocznie nie był aż tak gorący, jak mu się wcześniej wydawało. A może była to kwestia jego skupienia? Trudno stwierdzić. Może warto będzie potem poszukać jakiegoś czarodzieja, który mógłby mu co nieco wytłumaczyć? Chociaż może przecież zdarzyć się tak, że okaże się on bardziej zaskoczony, niż gdyby spadł śnieg w środku lata. Tak czy siak, Sargybinis chciał najpierw odszukać Riveneth, gdziekolwiek by nie była. Ciekawe tylko jak on to jej wtedy wytłumaczy...
Droga przez las również dość długo się ciągnęła. Upłynęły kolejne dwa dni. Obrońca zorientował się szybko, że wszechobecna leśna wilgoć mu przeszkadza. Nie dlatego, że zapobiegała pożarowi, a dlatego, że powodowała dziwne, lekko denerwujące odrętwienie w tylnych łapach. Sargybinis zdecydował się to zignorować, gdyż sądził, że raczej i tak nic mu nie będzie. Wilgoć w powietrzu kąsała go jednak niczym stado komarów i gdy tylko smok spostrzegł jakąś małą ścieżynkę pozbawioną mokrej trawy, niemal z radością się na niej zatrzymał. Tutaj było mu o wiele lepiej i Sargybinis uznał, że może lepiej będzie chwilę odsapnąć, po niemal dwóch tygodniach wędrówki. Nie czuł co prawda zmęczenia, ale ta wilgoć, która go dopadła, wydawała się być równie męcząca co dla człowieka praca w pełnym słońcu. Długo się nie zastanawiał i postanowił "zdrzemnąć" się trochę. W okolicy rozległ się odgłos jakby ktoś rozsypywał na ziemi stos kamieni. Tak było rzeczywiście - na środku jedynej drogi w okolicy spoczywał stos głazów przypominających węgiel. A nad nią wisiała świadomość Obrońcy, który teraz zaznawał czegoś w rodzaju świadomego spoczynku.
Po jakimś czasie natknął się na ludzi. No, raczej na jednego człowieka, ale zawsze to coś. Sargybinis idąc, w pewnym momencie zauważył strażnicę graniczną Rapsodii. Był to niewielki budynek który zapewne ledwo mieścił ze dwa pokoje, na którego tyłach stała stajnia. Obrońca z czystej ciekawości zdecydował się, by podejść bliżej. W zasadzie to nie był pewien co go tu przyciągnęło, a po chwili stania w miejscu skalny smok zajrzał tylko przez okno. W środku było całkiem pusto, przynajmniej z tej perspektywy. W sumie nic dziwnego, jeżeli go wcześniej usłyszeli. Chyba nikt normalny nie będzie chciał zetknąć się z kimś jego pokroju. Sargybinis odwrócił się i wrócił z powrotem na drogę. Znów rozległo się ciężkie, miarowe człapanie.
Po kolejnych dniach drogę miał już za sobą. Stał u podnóża gór, na skrzyżowaniu trzech dróg. Jedna, na lewo, prowadziła prosto w stronę Rapsodii, a druga, na wprost, zapewne gdzieś do jednego z podlegających jej większych miast. Sargybinis zrozumiał nagle, że nie wie gdzie ma iść. Riveneth normalnie mieszkała w osadzie przy górach, ale wiedział, że idąc drogą, będzie musiał nadrobić co najmniej dwa, trzy smoki, aby dotrzeć na miejsce. Sporo drogi, a przede wszystkim czasu. A tego ostatniego, to Sargybinis miał raczej niewiele. Mógł iść przez las. Tak na przełaj. Wiedział w którą stronę, toteż był pewny, że ostatecznie trafi na miejsce. Pytanie tylko, czy nie wznieci po drodze pożaru? Sargybinis powoli zrobił parę kroków poza drogą, na mokrej trawie. Nic nie zapłonęło, przez co Obrońca wydał z siebie zadowolony chrzęst. Ponowił swoją próbę, tym razem jednak zagłębiając się w las. Czuł jak gałęzie obijają się o jego łuski, ale nie stawały w ogniu tak jak się spodziewał. Widocznie nie był aż tak gorący, jak mu się wcześniej wydawało. A może była to kwestia jego skupienia? Trudno stwierdzić. Może warto będzie potem poszukać jakiegoś czarodzieja, który mógłby mu co nieco wytłumaczyć? Chociaż może przecież zdarzyć się tak, że okaże się on bardziej zaskoczony, niż gdyby spadł śnieg w środku lata. Tak czy siak, Sargybinis chciał najpierw odszukać Riveneth, gdziekolwiek by nie była. Ciekawe tylko jak on to jej wtedy wytłumaczy...
Droga przez las również dość długo się ciągnęła. Upłynęły kolejne dwa dni. Obrońca zorientował się szybko, że wszechobecna leśna wilgoć mu przeszkadza. Nie dlatego, że zapobiegała pożarowi, a dlatego, że powodowała dziwne, lekko denerwujące odrętwienie w tylnych łapach. Sargybinis zdecydował się to zignorować, gdyż sądził, że raczej i tak nic mu nie będzie. Wilgoć w powietrzu kąsała go jednak niczym stado komarów i gdy tylko smok spostrzegł jakąś małą ścieżynkę pozbawioną mokrej trawy, niemal z radością się na niej zatrzymał. Tutaj było mu o wiele lepiej i Sargybinis uznał, że może lepiej będzie chwilę odsapnąć, po niemal dwóch tygodniach wędrówki. Nie czuł co prawda zmęczenia, ale ta wilgoć, która go dopadła, wydawała się być równie męcząca co dla człowieka praca w pełnym słońcu. Długo się nie zastanawiał i postanowił "zdrzemnąć" się trochę. W okolicy rozległ się odgłos jakby ktoś rozsypywał na ziemi stos kamieni. Tak było rzeczywiście - na środku jedynej drogi w okolicy spoczywał stos głazów przypominających węgiel. A nad nią wisiała świadomość Obrońcy, który teraz zaznawał czegoś w rodzaju świadomego spoczynku.
- Riveneth
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 11
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Półfellarianka
- Profesje:
- Kontakt:
Promienie słońca muskały srebrne skrzydła, sprawiając że lśniły majestatycznie wieloma kolorami. Riveneth wzniosła się wyżej i pozwoliła prądom wiatru nadać kierunek jej lotu. Trzepotała skrzydłami wraz z podmuchami, nie wysilając się za bardzo. Nie wiedziała, gdzie leci. A może nie chciała wiedzieć? Prawdę mówiąc, było jej już wszystko obojętne - lecieć, odleć, polecieć byle gdzie, wyjdzie na to samo. A w między czasie móc nacieszyć się wolnością. Tym rzadkim rodzajem wolności, kiedy nie ma już żadnych ograniczeń. Żadnych rzeczy czy miejsc, do których było się przywiązanym. Chwilowe poczucie braku problemów, bo też wszystkie sprawy zaprzątające jej myśli wymagały czasu, aby mogły zostać rozwiązane. Powrót do rodzinnej wioski? Wkrótce zapomną, że ją w ogóle wygnali. Odnalezienie Sargybinisa? Obiecał, że wróci. I tak też zrobi, tego była pewna. Wszystko rozwiąże się samo w swoim czasie.
Mocniejszy podmuch targnął jej skrzydłami, a ona zatoczyła się w powietrzu z trudem chwytając ponownie równowagę. Widok przysłoniły jej puszyste kłęby chmur i musiała zlecieć niżej, żeby móc cokolwiek zobaczyć. Pod jej stopami rozciągał się widok na bezkresny las. Puszcze, zdające się nie mieć końca. Czy to nie gdzieś w tych okolicach znajdowała się jej ulubiona polanka? Starała się ją wypatrzeć, lecąc nisko nad wierzchołkami drzew. Jej orientacja nie była niestety aż tak dobra, a miejsce, którego szukała skutecznie ukryte. Po niedługim czasie zrezygnowała z szukania polany i postanowiła jeszcze przez chwilę rozkoszować się lotem.
Tymczasem na dole, pomiędzy pniami wysokich drzew, lisica zwinęła się w kłębek na mchu, na którym lśniły jeszcze kropelki porannej rosy. Szły już kilka dni, zasłużyła na odpoczynek. Sen jednak nie przychodził. Westchnęła z rozczarowaniem i otworzyła swoje czarne oczy. Tęsknym wzrokiem wpatrzyła się w sylwetkę, unoszącą się ponad koronami drzew na ślicznych, srebrnych skrzydłach. Żałowała, że też nie potrafi latać. To przecież wydaje się takie proste. Takie proste w odróżnieniu od tych wszystkich przyziemnych spraw… ziewnęła i przymknęła oczy, mając nadzieję, że zaśnie chociaż na chwilę.
- Norreli! - entuzjastyczny głos Riveneth wyrwał ją z krótkiej drzemki - Wiem, gdzie powinnyśmy iść!
- Jesteś pewna? - zapytała powoli. Wiedziała już, że nastroje Riveneth zmieniają się bardzo szybko i gwałtownie, niemniej zdziwiła ją ta nagła radość, zwłaszcza, że przez ostatnie dni jej towarzyszka popadła w stan skrajnej melancholii.
- Mam taką intuicję.
Jak zawsze, pójdą za przeczuciem i znowu się zgubią. Nie było jednak sensu w sugerowaniu nieco rozważniejszego wyboru trasy, bo półfellarianka i tak zrobi po swojemu.
Po kilku godzinach błądzenia po wąskich, leśnych ścieżkach Riveneth zatrzymała się nagle i napięła łuk.
- Ktoś tutaj jest. Czuję jego obecność – wyjaśniła.
Norreli rozejrzała się uważnie, ale zobaczyła tylko stertę kamieni na drodze. Może owy „ktoś” chowa się za nimi?
Mocniejszy podmuch targnął jej skrzydłami, a ona zatoczyła się w powietrzu z trudem chwytając ponownie równowagę. Widok przysłoniły jej puszyste kłęby chmur i musiała zlecieć niżej, żeby móc cokolwiek zobaczyć. Pod jej stopami rozciągał się widok na bezkresny las. Puszcze, zdające się nie mieć końca. Czy to nie gdzieś w tych okolicach znajdowała się jej ulubiona polanka? Starała się ją wypatrzeć, lecąc nisko nad wierzchołkami drzew. Jej orientacja nie była niestety aż tak dobra, a miejsce, którego szukała skutecznie ukryte. Po niedługim czasie zrezygnowała z szukania polany i postanowiła jeszcze przez chwilę rozkoszować się lotem.
Tymczasem na dole, pomiędzy pniami wysokich drzew, lisica zwinęła się w kłębek na mchu, na którym lśniły jeszcze kropelki porannej rosy. Szły już kilka dni, zasłużyła na odpoczynek. Sen jednak nie przychodził. Westchnęła z rozczarowaniem i otworzyła swoje czarne oczy. Tęsknym wzrokiem wpatrzyła się w sylwetkę, unoszącą się ponad koronami drzew na ślicznych, srebrnych skrzydłach. Żałowała, że też nie potrafi latać. To przecież wydaje się takie proste. Takie proste w odróżnieniu od tych wszystkich przyziemnych spraw… ziewnęła i przymknęła oczy, mając nadzieję, że zaśnie chociaż na chwilę.
- Norreli! - entuzjastyczny głos Riveneth wyrwał ją z krótkiej drzemki - Wiem, gdzie powinnyśmy iść!
- Jesteś pewna? - zapytała powoli. Wiedziała już, że nastroje Riveneth zmieniają się bardzo szybko i gwałtownie, niemniej zdziwiła ją ta nagła radość, zwłaszcza, że przez ostatnie dni jej towarzyszka popadła w stan skrajnej melancholii.
- Mam taką intuicję.
Jak zawsze, pójdą za przeczuciem i znowu się zgubią. Nie było jednak sensu w sugerowaniu nieco rozważniejszego wyboru trasy, bo półfellarianka i tak zrobi po swojemu.
Po kilku godzinach błądzenia po wąskich, leśnych ścieżkach Riveneth zatrzymała się nagle i napięła łuk.
- Ktoś tutaj jest. Czuję jego obecność – wyjaśniła.
Norreli rozejrzała się uważnie, ale zobaczyła tylko stertę kamieni na drodze. Może owy „ktoś” chowa się za nimi?
- Sargybinis
- Szukający drogi
- Posty: 27
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Przemieniony
- Profesje: Włóczęga , Żołnierz
- Kontakt:
Kiedy jest się skałami, czas zdaje się nie płynąć. Możliwe, że płynie, ale ma się co do tego ogromne wątpliwości. Wszystko wygląda tak samo i nie dzieje się zupełnie nic. Sargybinis czuł się właśnie w ten sposób. Trudno było mu stwierdzić o upływie czasu, którego od początku letargu mogło upłynąć nie wiadomo ile. Jedynym tego wyznacznikiem było złote oko Prasmoka, które leniwie przemieszczało się ku zachodowi. Problem z liczeniem polegał na tym, że nie było sposobu, żeby odmierzać jego ruch. Przynajmniej w jego obecnej sytuacji. Obrońca próbował odpocząć. Było to jednak ogromnie trudne, kiedy wciąż widział wszystko dookoła siebie. Taka perspektywa niesamowicie rozpraszała. Sargybinis bardzo żałował, że nie ma powiek które mógłby zamknąć. Ale ostatecznie nie mógł teraz zrobić nic innego, jak tylko regenerować siły. Na szczęście, teraz już nie czuł wpływu wilgoci na swoje ciało. W zasadzie, to teraz ciała w ogóle nie czuł, tylko wisiał nad nim, z ewentualną możliwością powolnego przemieszczania. W sumie to mógłby teraz zmierzać dalej do swojego celu. Tyle że perspektywa powolnego toczenia się ze o drodze nie była dla niego bardzo pociągająca. Szczerze powiedziawszy, to wolałby chyba zaczekać aż znów przybierze postać kamiennego smoka. Nie wiedział, jak poruszanie się wpływa na czas w jakim przebywa w tej formie. Uznał, że sprawdzi to innym razem, a teraz zwyczajnie to przeczeka. Może przynajmniej to odrętwienie nie pojawi się z powrotem.
I właśnie wtedy ją zobaczył. W sumie, niemożliwym było, żeby ją przeoczył. Był to jedyny ruch dookoła niego.
Riveneth wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Wciąż miała długie do pasa, rozpuszczone włosy. Dalej miała na sobie swoją ulubioną sukienkę, tą w błękitnym, pastelowym kolorze. Nadal miała ten sam łuk, ten sam kołczan wypełniony strzałami. U jej boku jak zwykle dreptała drobna, ruda lisiczka imieniem Norreli. Nic się nie zmieniła. W przeciwieństwie do niego.
Sargybinis całkiem zapomniał, jak dobrze czuł się, słysząc jej głos i patrząc na nią. Niemal z błogością słuchał i obserwował, jak mówi do lisiczki, po czym wyciąga łuk. Zupełnie zresztą niepotrzebnie. Tu w okolicy nie było nikogo prócz niego. Ale Riveneth nie mogła o tym wiedzieć. Z ogromną przyjemnością oglądał, jak jego ukochana rozgląda się wokół, poszukując kogoś. Sargybinis nagle poczuł, że mógłby tak patrzeć na nią i patrzeć, a nigdy by mu się to nie znudziło. Nie mógł jednak pozwolić, żeby go nie zauważyła i poszła dalej. To właśnie jej szukał od dawna, to jej winien był wierność ponad wszystko. I mógł tej wierności dotrzymać. Musiał jedynie dać jej jakiś znak, że to on, że to właśnie jego napotkała na swej drodze. Sargybinis wcale nie przypuszczał, żeby to mógł być przypadek.
Był tylko jeden, niewielki problem. Nie mógł mówić. Zasadniczo, to nie miał nawet gardła, a na chwilę obecną leżało ono w kawałkach razem z całą resztą. Nie mógł też się przemienić. Ta dziwna forma nie pozwalała mu na to, dopóki nie zregenerował swych sił do końca. Musiał więc zwrócić jej uwagę w inny sposób.
Zrobił więc jedyne, co sterta głazów może zrobić, żeby przypomnieć osobom w okolicy o swoim istnieniu. Kamienie zaczęły się nagle osypywać, choć nikt ich nie dotknął, choć same wcześniej trzymały się doskonale. Dziwne zjawisko jednak szybko się nie zakończyło i wkrótce, zamiast sterty, kamienie ułożyły się w dywan. Nawet Sargybinis nie umiał dokładnie określić, co wtedy zrobił, żeby spowodować ten ruch. W każdym razie skały musiały zwrócić uwagę zarówno Riveneth, jak i lisiczki. Tym bardziej, że część z nich, jakby sama z siebie uformowała się w całkiem czytelny napis: "Tu".
I właśnie wtedy ją zobaczył. W sumie, niemożliwym było, żeby ją przeoczył. Był to jedyny ruch dookoła niego.
Riveneth wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Wciąż miała długie do pasa, rozpuszczone włosy. Dalej miała na sobie swoją ulubioną sukienkę, tą w błękitnym, pastelowym kolorze. Nadal miała ten sam łuk, ten sam kołczan wypełniony strzałami. U jej boku jak zwykle dreptała drobna, ruda lisiczka imieniem Norreli. Nic się nie zmieniła. W przeciwieństwie do niego.
Sargybinis całkiem zapomniał, jak dobrze czuł się, słysząc jej głos i patrząc na nią. Niemal z błogością słuchał i obserwował, jak mówi do lisiczki, po czym wyciąga łuk. Zupełnie zresztą niepotrzebnie. Tu w okolicy nie było nikogo prócz niego. Ale Riveneth nie mogła o tym wiedzieć. Z ogromną przyjemnością oglądał, jak jego ukochana rozgląda się wokół, poszukując kogoś. Sargybinis nagle poczuł, że mógłby tak patrzeć na nią i patrzeć, a nigdy by mu się to nie znudziło. Nie mógł jednak pozwolić, żeby go nie zauważyła i poszła dalej. To właśnie jej szukał od dawna, to jej winien był wierność ponad wszystko. I mógł tej wierności dotrzymać. Musiał jedynie dać jej jakiś znak, że to on, że to właśnie jego napotkała na swej drodze. Sargybinis wcale nie przypuszczał, żeby to mógł być przypadek.
Był tylko jeden, niewielki problem. Nie mógł mówić. Zasadniczo, to nie miał nawet gardła, a na chwilę obecną leżało ono w kawałkach razem z całą resztą. Nie mógł też się przemienić. Ta dziwna forma nie pozwalała mu na to, dopóki nie zregenerował swych sił do końca. Musiał więc zwrócić jej uwagę w inny sposób.
Zrobił więc jedyne, co sterta głazów może zrobić, żeby przypomnieć osobom w okolicy o swoim istnieniu. Kamienie zaczęły się nagle osypywać, choć nikt ich nie dotknął, choć same wcześniej trzymały się doskonale. Dziwne zjawisko jednak szybko się nie zakończyło i wkrótce, zamiast sterty, kamienie ułożyły się w dywan. Nawet Sargybinis nie umiał dokładnie określić, co wtedy zrobił, żeby spowodować ten ruch. W każdym razie skały musiały zwrócić uwagę zarówno Riveneth, jak i lisiczki. Tym bardziej, że część z nich, jakby sama z siebie uformowała się w całkiem czytelny napis: "Tu".
- Riveneth
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 11
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Półfellarianka
- Profesje:
- Kontakt:
Stała przez chwilę w wyćwiczonej pozycji z napiętym łukiem, gotowa do strzału. Rozglądała się czujnie po okolicy. Nikogo jednak nie zauważyła, nie usłyszała też żadnego odgłosu. Żadnych słów, szeleszczenia liści pod stopami ani nawet oddechu. Nie było niczego. Wyglądało na to, że są same, a jedynymi dźwiękami w pobliżu jest szum wiatru. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Była pewna, że ktoś je obserwuje, nie spuszcza z nich wzroku nawet na chwilę. Nic na to nie wskazywało, ale ona czuła czyjąś obecność. Czuła, że ta istota jest nie tyle w okolicy, ale tuż przy nich. Na drodze znajdowała się jedynie sporych rozmiarów sterta głazów. Żyjące głazy? Widziała wiele rzeczy, ale w coś takiego trudno uwierzyć.
- Tu nic nie ma - powiedziała Norreli.
Dla pewności, czy też bardziej zaspokojenia ciekawości Riveneth, obeszła wokół głazy i przeszła pod najbliższymi krzewami. Półfellarianka stała wciąż jak zamrożona i wpatrywała się w skały z takim uporem, jakby oczekiwała, że zaraz się poruszą.
- Niczego tutaj nie ma - powtórzyła lisica z naciskiem
- Zostańmy tu na chwilę. Musimy odpocząć.
Opuściła łuk, a strzałę wykonaną z ciemnego metalu schowała z powrotem do kołczanu. Przysiadła na drodze obok kamieni i zastygła w zamyśleniu, jakby na coś czekała. Na jakiś znak. Znak, który oczywiście nie szybko się pojawi, o ile w ogóle coś się wydarzy. Norreli była w tej sprawie sceptyczna. Cóż tak niezwykłego i wartego poświęcania ich czasu mogą zrobić te kamienie? Wiedziała jednak, że z kaprysami i przeczuciami Riveneth nie ma sensu się kłócić. Nawet jeśli czasem jej intuicja ociera się o granice szaleństwa, żadne sugestie nie działają. Lisiczka usiadła obok niej z cichym westchnieniem i wpatrzyła się w pełne pasji oczekiwanie Riveneth.
Wbrew wszystkiemu, co podpowiadał jej lisi rozum, wkrótce głazy zrobiły coś niespodziewanego. Coś, co N’umi z pewnością określiłaby jako owy znak. Kamienie zaczęły się staczać, pomimo pozornej trwałości ich uformowania, rozsypując się na ścieżkę. Ich ułożenie przez chwilę przypominało rozciągniętą na drodze płachtę w kształcie prostokąta. Przemieszczały się dalej. Aż w końcu uformowały jedno krótkie, wiele jednak znaczące słowo: „Tu”.
Norreli schowała się za nogami Riveneth. Niewiele wiedziała o magii i nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Jej towarzyszka natomiast uśmiechnęła się tak, jakby od początku czekała właśnie na to. Teraz o odejściu nie było mowy. I choć obie wciąż nie wiedziały co dokładnie sugerują kamienie, czy może jakiś mag rzucił na nie zaklęcie nakazując im tak postąpić, pewne było to, że niebawem się o tym przekonają.
„Niebawem” okazało się znacznie dłuższe niż powinno i trwało już kilka godzin, które półfellarianka i jej lisia przyjaciółka spędziły na rozmowach i pisaniu opowiadań. Riveneth wiedziała, że pod tym prostym słowem skrywa się coś znacznie ważniejszego, czekała więc, czując nieustannie czyjąś obecność tuż obok siebie.
- Tu nic nie ma - powiedziała Norreli.
Dla pewności, czy też bardziej zaspokojenia ciekawości Riveneth, obeszła wokół głazy i przeszła pod najbliższymi krzewami. Półfellarianka stała wciąż jak zamrożona i wpatrywała się w skały z takim uporem, jakby oczekiwała, że zaraz się poruszą.
- Niczego tutaj nie ma - powtórzyła lisica z naciskiem
- Zostańmy tu na chwilę. Musimy odpocząć.
Opuściła łuk, a strzałę wykonaną z ciemnego metalu schowała z powrotem do kołczanu. Przysiadła na drodze obok kamieni i zastygła w zamyśleniu, jakby na coś czekała. Na jakiś znak. Znak, który oczywiście nie szybko się pojawi, o ile w ogóle coś się wydarzy. Norreli była w tej sprawie sceptyczna. Cóż tak niezwykłego i wartego poświęcania ich czasu mogą zrobić te kamienie? Wiedziała jednak, że z kaprysami i przeczuciami Riveneth nie ma sensu się kłócić. Nawet jeśli czasem jej intuicja ociera się o granice szaleństwa, żadne sugestie nie działają. Lisiczka usiadła obok niej z cichym westchnieniem i wpatrzyła się w pełne pasji oczekiwanie Riveneth.
Wbrew wszystkiemu, co podpowiadał jej lisi rozum, wkrótce głazy zrobiły coś niespodziewanego. Coś, co N’umi z pewnością określiłaby jako owy znak. Kamienie zaczęły się staczać, pomimo pozornej trwałości ich uformowania, rozsypując się na ścieżkę. Ich ułożenie przez chwilę przypominało rozciągniętą na drodze płachtę w kształcie prostokąta. Przemieszczały się dalej. Aż w końcu uformowały jedno krótkie, wiele jednak znaczące słowo: „Tu”.
Norreli schowała się za nogami Riveneth. Niewiele wiedziała o magii i nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Jej towarzyszka natomiast uśmiechnęła się tak, jakby od początku czekała właśnie na to. Teraz o odejściu nie było mowy. I choć obie wciąż nie wiedziały co dokładnie sugerują kamienie, czy może jakiś mag rzucił na nie zaklęcie nakazując im tak postąpić, pewne było to, że niebawem się o tym przekonają.
„Niebawem” okazało się znacznie dłuższe niż powinno i trwało już kilka godzin, które półfellarianka i jej lisia przyjaciółka spędziły na rozmowach i pisaniu opowiadań. Riveneth wiedziała, że pod tym prostym słowem skrywa się coś znacznie ważniejszego, czekała więc, czując nieustannie czyjąś obecność tuż obok siebie.
- Sargybinis
- Szukający drogi
- Posty: 27
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Przemieniony
- Profesje: Włóczęga , Żołnierz
- Kontakt:
Czas jest zaskakująco kapryśny. Zupełnie tak, jakby ktoś nim sterował, uparcie robiąc każdemu na złość. Gdy się na kogoś czeka, czas potrafi dłużyć się niemiłosiernie. Ciągnie się w nieskończoność, zupełnie jakby nigdzie się nie spieszył. Natomiast gdy już spotka się z wyczekiwaną osobą, czas zdaje się przypominać sobie o czymś ważnym i zaczyna spieszyć się niczym woda w strumieniu. Jednak tym razem akurat było inaczej. Choć Obrońcy akurat się to podobało, gdyż teraz mógł do woli przyglądać się i przysłuchiwać Riveneth. Ach, jaka szkoda, że nie miał zwykłego, ludzkiego ciała! Teraz rozumiał, jak wielką katuszą może być uwięzienie poza swoją ludzką powłoką. Właściwie to ciekawe, czy jego ciało mogło przetrwać? Chyba nie było to możliwe, skoro spłonęło. Ale z drugiej strony on wciąż był żywy, a przynajmniej po części. Na pewno był już trochę martwy, lecz najwyraźniej nie było to problemem w jego wypadku, żeby dalej normalnie chodzić po świecie. Cała ta sprawa wydawała się być dla niego bardzo zagmatwana, więc zdecydował zaczekać z rozmyślaniami na ten temat. Wolał w pełni skupić się na Rivi, która teraz w ten sam uroczy sposób co zwykle, notowała coś na kartkach.
Jej reakcja na jego ostatnie rozsypanie była w sumie bardzo zastanawiająca. W zasadzie to Sargybinis definitywnie pokazał wtedy coś, co nie powinno mieć miejsca. Jednak Riveneth wcale się nie wystraszyła, tylko uśmiechnęła szeroko, ponownie rozbudzając w nim ogromną ochotę żeby ją przytulić. Zrobiła tak zupełnie, jakby się go spodziewała, jakby czuła jego obecność. W sumie było to ciut dziwne, bo głazy prawie na pewno nigdy nie leżą na równych stosach na środku lasu, a już tym rzadziej zawierają w sobie dusze zmarłych mężczyzn. Może jednak spodziewała się, że przyjdzie z innej strony? Zresztą, to przecież mało istotne...
Nie wiedział, ile czasu minęło. Nareszcie jednak poczuł kamienie pod sobą niczym własne ciało. Sargybinis przygotował się, po czym zaczął powoli, ale skutecznie rekonstruować swoje smocze ciało, zaczynając od tylnych łap. Kamienie dosłownie skłębiły się wokół niego, wspinając się jeden na drugi. Wkrótce widać już było wyraźnie łapy, ogon, oraz dopiero formującą się klatkę piersiową stwora. Cała reszta kamieni wtaczała się po nim jeszcze wyżej, stwarzając kolejne fragmenty Obrońcy. Pod spodem, pod głazami zaczęło błyszczeć czerwonożółte światło niczym od płomieni. Na samym końcu powstał pysk bestii, który ułożył się w coś z rodzaju niepewnej miny.
Ogólnie to chyba było to nieprzemyślane, żeby próbować zrobić coś takiego. W głównej mierze dlatego, że na pewno wyglądał przerażająco. Nie wiedział, czy nie przestraszy Rivi poprzez przemianę. Ale, przecież właśnie na to tutaj czekała, prawda? Po to została w tym miejscu, żeby zbadać tylko co mogło oznaczać tajemnicze, magiczne: "tu". On natomiast, nie miał pojęcia jak mógłby jej przekazać, że on to on, a nie nikt inny. Dlatego też stał tam bez najmniejszego choćby ruchu przez dłuższą chwilę, zastanawiając się jak to rozegrać, żeby jej nie wystraszyć.
Ostatecznie Sargybinis ukłonił się głęboko, lewą łapę układając w wyuczonym geście. Coś takiego zwykle zarezerwowane było dla osób wysokich statusem, ale teraz Obrońcy było wszystko jedno. Już nikt tego od niego nie mógł wymagać. Dlatego też, równie dobrze mógł zachowywać się tak, jakby Riveneth była księżniczką. Nikt nie będzie mógł narzekać na coś takiego. W końcu, była jego księżniczką.
Jej reakcja na jego ostatnie rozsypanie była w sumie bardzo zastanawiająca. W zasadzie to Sargybinis definitywnie pokazał wtedy coś, co nie powinno mieć miejsca. Jednak Riveneth wcale się nie wystraszyła, tylko uśmiechnęła szeroko, ponownie rozbudzając w nim ogromną ochotę żeby ją przytulić. Zrobiła tak zupełnie, jakby się go spodziewała, jakby czuła jego obecność. W sumie było to ciut dziwne, bo głazy prawie na pewno nigdy nie leżą na równych stosach na środku lasu, a już tym rzadziej zawierają w sobie dusze zmarłych mężczyzn. Może jednak spodziewała się, że przyjdzie z innej strony? Zresztą, to przecież mało istotne...
Nie wiedział, ile czasu minęło. Nareszcie jednak poczuł kamienie pod sobą niczym własne ciało. Sargybinis przygotował się, po czym zaczął powoli, ale skutecznie rekonstruować swoje smocze ciało, zaczynając od tylnych łap. Kamienie dosłownie skłębiły się wokół niego, wspinając się jeden na drugi. Wkrótce widać już było wyraźnie łapy, ogon, oraz dopiero formującą się klatkę piersiową stwora. Cała reszta kamieni wtaczała się po nim jeszcze wyżej, stwarzając kolejne fragmenty Obrońcy. Pod spodem, pod głazami zaczęło błyszczeć czerwonożółte światło niczym od płomieni. Na samym końcu powstał pysk bestii, który ułożył się w coś z rodzaju niepewnej miny.
Ogólnie to chyba było to nieprzemyślane, żeby próbować zrobić coś takiego. W głównej mierze dlatego, że na pewno wyglądał przerażająco. Nie wiedział, czy nie przestraszy Rivi poprzez przemianę. Ale, przecież właśnie na to tutaj czekała, prawda? Po to została w tym miejscu, żeby zbadać tylko co mogło oznaczać tajemnicze, magiczne: "tu". On natomiast, nie miał pojęcia jak mógłby jej przekazać, że on to on, a nie nikt inny. Dlatego też stał tam bez najmniejszego choćby ruchu przez dłuższą chwilę, zastanawiając się jak to rozegrać, żeby jej nie wystraszyć.
Ostatecznie Sargybinis ukłonił się głęboko, lewą łapę układając w wyuczonym geście. Coś takiego zwykle zarezerwowane było dla osób wysokich statusem, ale teraz Obrońcy było wszystko jedno. Już nikt tego od niego nie mógł wymagać. Dlatego też, równie dobrze mógł zachowywać się tak, jakby Riveneth była księżniczką. Nikt nie będzie mógł narzekać na coś takiego. W końcu, była jego księżniczką.
- Riveneth
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 11
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Półfellarianka
- Profesje:
- Kontakt:
Czas. Czas, sam w sobie, jest najokropniejszą rzeczą, jaka może przytrafić się czekającej osobie. Zachowuje się wówczas, jakby był zupełnie świadom tego wszystkiego, co dzieje się wokół. Jakby rwący potok wydarzeń, które ją tutaj sprowadziły uznał, że ta chwila powinna być najdłuższą w całym jej życiu. Oczekiwaniem, ciągnącym się w nieskończoność. Jak dotąd wszystko działo się tak szybko, wydarzenia następowały po sobie z prędkością klaśnięcia w dłonie, albo głazu rzuconego w przepaść. Nie dało się wyrwać z ciągu decyzji. „Naucz mnie latać, Yrre” – te słowa wciąż rozbrzmiewały w jej głowie, powracały niczym refren piosenki. Jak potoczyłoby się jej życie, gdyby tego nie zrobiła? Czy nie została by wówczas wygnana z wioski? Klasnęła. Ot, stało się. Nie ma już odwrotu. Tak samo, jak nie da się cofnąć czasu, który uparcie żyje według własnych reguł. A który teraz zatrzymał się, by popatrzeć na półfelleriankę o włosach koloru migdałowego, która wraz ze swoją lisią przyjaciółką siedziała obok sterty głazów, czekając na kolejny cud. Czuła ich obecność. Inną obecność niż sam fakt, że są tuż obok niej. Nie, to było coś silniejszego.
- Myślisz, że czytelnik nie znudzi się tym rozwlekłym opisem starej twierdzy? – spytała Norreli.
Riveneth wyrwana z przemyśleń wbiła wzrok w kilka na wpół zapisanych stron, na których ważyły się losy bohaterów jej opowiadania.
- Możemy pominąć trochę jej historii.
- Nie, nie. Ona musi zostać. Ale ten opis „ogrodów, pełnych kwiatów” można skrócić, nie wnosi nic do fabuły.
Kiwnęła głową i ponownie spojrzała na kamienie. Na co one jeszcze czekają? Niech stanie się coś niezwykłego, coś godnego uwagi. Jak można było się spodziewać, nie wydarzyło się nic takiego. A jakże, życie bywa przewrotne. Zarzuciła na ramię skórzany kołczan pełen strzał. Pełen, bo jak dotąd wystrzeliła tylko jedną z nich. Tę, która odbiła się niegdyś od tarczy Obrońcy.
Odeszły już kawałek, kiedy Riveneth usłyszała za swoimi plecami coś, czego zupełnie się już nie spodziewała. Głazy zaczęły się staczać i spadać z pozornie trwałego ułożenia. Można by to nazwać przypadkiem, chaotycznym opadaniem, gdyby nie to, że układały się w formę, konkretny kształt. W smoka, spod którego łusek – o ile tak można nazwać jego kamienne części ciała – lśnił ogień. Ogarnęło ją niezmierne zdziwienie. Owszem, spodziewała się kolejnego znaku, ale myślała raczej o czymś bardziej… subtelnym. Sięgnęła po swoją strzałę, lecz szybko dotarło do niej to, że w konfrontacji z kamiennym smokiem strzelanie z łuku było by równie skuteczne jak próbowanie dźgać go patykiem. Niemal automatycznie osłoniła się swoimi skrzydłami, traktując je jak coś w rodzaju tarczy. Oczywiście srebrne pióra byłyby zupełnie nieskuteczną ochroną, jeśli bestia zechciałaby zionąć ogniem albo zrobić coś równie destrukcyjnego.
Zbyt wiele sprzecznych myśli plątało się w jej głowie, kiedy cofała się powoli, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, aby przypadkiem nie rozzłościć kamiennego potwora. A jednak, wcale nie wyglądał , jakby zamierzał je zaatakować. Wręcz przeciwnie, stał w miejscu, jakby zastanawiając się co powinien zrobić. Półfellerianka nie zamierzała jednak czekać, aby przekonać się jakie zamiary ma ów stwór. Spojrzała prosto w jego lśniące płomieniami ślepia. Przez chwilę poczuła coś dziwnego, coś co nakazywało jej zostać, ale to tylko złudzenie. Chwyciła i przytuliła do siebie Norreli po czym, trzymając ją w rękach, wzbiła się do góry. Z jej torby wypadły kartki z nowym opowiadaniem i zaczęły powoli opadać niczym płatki białych róż. Riveneth obserwowała w locie kamiennego smoka, który teraz wykonał ruch przypominający ukłon. Nie rozumiała, co chciał w ten sposób przekazać.
- Myślisz, że czytelnik nie znudzi się tym rozwlekłym opisem starej twierdzy? – spytała Norreli.
Riveneth wyrwana z przemyśleń wbiła wzrok w kilka na wpół zapisanych stron, na których ważyły się losy bohaterów jej opowiadania.
- Możemy pominąć trochę jej historii.
- Nie, nie. Ona musi zostać. Ale ten opis „ogrodów, pełnych kwiatów” można skrócić, nie wnosi nic do fabuły.
Kiwnęła głową i ponownie spojrzała na kamienie. Na co one jeszcze czekają? Niech stanie się coś niezwykłego, coś godnego uwagi. Jak można było się spodziewać, nie wydarzyło się nic takiego. A jakże, życie bywa przewrotne. Zarzuciła na ramię skórzany kołczan pełen strzał. Pełen, bo jak dotąd wystrzeliła tylko jedną z nich. Tę, która odbiła się niegdyś od tarczy Obrońcy.
Odeszły już kawałek, kiedy Riveneth usłyszała za swoimi plecami coś, czego zupełnie się już nie spodziewała. Głazy zaczęły się staczać i spadać z pozornie trwałego ułożenia. Można by to nazwać przypadkiem, chaotycznym opadaniem, gdyby nie to, że układały się w formę, konkretny kształt. W smoka, spod którego łusek – o ile tak można nazwać jego kamienne części ciała – lśnił ogień. Ogarnęło ją niezmierne zdziwienie. Owszem, spodziewała się kolejnego znaku, ale myślała raczej o czymś bardziej… subtelnym. Sięgnęła po swoją strzałę, lecz szybko dotarło do niej to, że w konfrontacji z kamiennym smokiem strzelanie z łuku było by równie skuteczne jak próbowanie dźgać go patykiem. Niemal automatycznie osłoniła się swoimi skrzydłami, traktując je jak coś w rodzaju tarczy. Oczywiście srebrne pióra byłyby zupełnie nieskuteczną ochroną, jeśli bestia zechciałaby zionąć ogniem albo zrobić coś równie destrukcyjnego.
Zbyt wiele sprzecznych myśli plątało się w jej głowie, kiedy cofała się powoli, starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, aby przypadkiem nie rozzłościć kamiennego potwora. A jednak, wcale nie wyglądał , jakby zamierzał je zaatakować. Wręcz przeciwnie, stał w miejscu, jakby zastanawiając się co powinien zrobić. Półfellerianka nie zamierzała jednak czekać, aby przekonać się jakie zamiary ma ów stwór. Spojrzała prosto w jego lśniące płomieniami ślepia. Przez chwilę poczuła coś dziwnego, coś co nakazywało jej zostać, ale to tylko złudzenie. Chwyciła i przytuliła do siebie Norreli po czym, trzymając ją w rękach, wzbiła się do góry. Z jej torby wypadły kartki z nowym opowiadaniem i zaczęły powoli opadać niczym płatki białych róż. Riveneth obserwowała w locie kamiennego smoka, który teraz wykonał ruch przypominający ukłon. Nie rozumiała, co chciał w ten sposób przekazać.
- Sargybinis
- Szukający drogi
- Posty: 27
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Przemieniony
- Profesje: Włóczęga , Żołnierz
- Kontakt:
Nareszcie mógł już widzieć normalnie. Po tak długim czasie, jaki spędził leżąc w kawałkach, możliwość patrzenia tylko w jedną stronę wydawała mu się ciut dziwna. Sargybinis miał nadzieję, że nie będzie się już przyzwyczajać do patrzenia we wszystkie strony jednocześnie, a to dziwne wrażenie niepełności wkrótce ustąpi. Zresztą, to nie miało dla niego większego znaczenia, skoro w pobliżu była Rivi.
Fellarianka nie wyglądała, jakby ucieszyła się ze spotkania. Gdy już zdołał w końcu złożyć się w całość, ona odsunęła się od niego na parę kroków, a z kołczana wyciągnęła strzałę. Przypomniało mu to moment, w którym się poznali. Wtedy również zjawił się blisko niej, a ona wystrzeliła ku niemu pocisk z łuku. Również byli wtedy w lesie, na jakiejś mało dostępnej polance. Tyle że wtedy łatwo udało mu się ją przekonać, że nie stanowi zagrożenia. A teraz... Jak powinien jej to wytłumaczyć? Nie miał już nawet tarczy, którą mógłby demonstracyjnie odrzucić. O siebie się nie bał, zdążył już przyzwyczaić się do myśli że jest w całości z kamienia i raczej trudno go zranić. Bał się za to, że Riveneth odleci, zostawiając go tu samego. Znowu musiałby iść i jej szukać, choć nie wiedział, czy by mu się to ponownie udało.
- Rivi! Zaczekaj... - próbował powiedzieć. Jednak zorientował się, że od momentu gdy został skalnym potworem, ani razu nie próbował mówić. Najwyraźniej było to dużym błędem, bowiem w jego mniemaniu zabrzmiało to jak pocieranie kamieni o kamień. W zasadzie nie było to nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, że rzeczywiście był z kamieni. Niestety wątpił, żeby Riveneth była w stanie go zrozumieć. Łapy ostrożnie wystawił do przodu, w geście jakby chciał ją przed czymś powstrzymać, jednocześnie nie chcąc jej przestraszyć.
- Zaczekaj... - Próbował powtórzyć, tym razem starając się pozwolić jej na zrozumienie go. Na coś takiego jednak było za późno, gdyż Riveneth schowała strzałę, złapała swoją lisiczkę na ręce i wzleciała do góry, a z jej torby z pośpiechu wypadły świeżo zapisane kartki. Obrońca westchnął, a raczej starał się to zrobić. Myślał już, że rzeczywiście znów będzie musiał jej szukać. Ona jednak zawisła w powietrzu, jakby oczekując na coś. Sargybinis wpatrywał się w nią jeszcze przez krótką chwilę rozmyślając o tym, jak dobrze wygląda ze skrzydłami i jak bardzo przypomina anielicę.
Sargybinis skupił się, przypominając sobie jak dokonać przemiany. Po krótkiej chwili przekuł to zamierzenie w czyn, gdy szpary pomiędzy łuskami zaczęły się zrastać. Miał nadzieję, że dzięki temu może będzie mniej straszny, oraz że uda mu się ją do siebie przekonać. Gdy po krótkim czasie skończył, przeszedł parę kroków, po czym zaczął zbierać z ziemi porozrzucane kartki. Starał się ich przy okazji nie zaginać, żeby wciąż ładnie wyglądały. Na szczęście nie musiał obawiać się już o to, że przez przypadek te strony podpali.
Gdy już skończył, ułożył je wszystkie na w miarę równym stosie, po czym podniósł do góry, jakby podając je fellariance. Tak było bowiem rzeczywiście - liczył, że przypomni sobie jeden z tych momentów, kiedy tak się działo, a on pomagał jej zbierać kartki opowiadań. I w zasadzie mógłby tak po prostu stać w ten sposób, całymi godzinami czekając, aż Rivi zdecyduje się je od niego odebrać. W końcu, on się przecież nie męczył i mógł na to zaczekać. Wcale się przecież nie spieszył, skoro mógł ją teraz oglądać...
Fellarianka nie wyglądała, jakby ucieszyła się ze spotkania. Gdy już zdołał w końcu złożyć się w całość, ona odsunęła się od niego na parę kroków, a z kołczana wyciągnęła strzałę. Przypomniało mu to moment, w którym się poznali. Wtedy również zjawił się blisko niej, a ona wystrzeliła ku niemu pocisk z łuku. Również byli wtedy w lesie, na jakiejś mało dostępnej polance. Tyle że wtedy łatwo udało mu się ją przekonać, że nie stanowi zagrożenia. A teraz... Jak powinien jej to wytłumaczyć? Nie miał już nawet tarczy, którą mógłby demonstracyjnie odrzucić. O siebie się nie bał, zdążył już przyzwyczaić się do myśli że jest w całości z kamienia i raczej trudno go zranić. Bał się za to, że Riveneth odleci, zostawiając go tu samego. Znowu musiałby iść i jej szukać, choć nie wiedział, czy by mu się to ponownie udało.
- Rivi! Zaczekaj... - próbował powiedzieć. Jednak zorientował się, że od momentu gdy został skalnym potworem, ani razu nie próbował mówić. Najwyraźniej było to dużym błędem, bowiem w jego mniemaniu zabrzmiało to jak pocieranie kamieni o kamień. W zasadzie nie było to nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, że rzeczywiście był z kamieni. Niestety wątpił, żeby Riveneth była w stanie go zrozumieć. Łapy ostrożnie wystawił do przodu, w geście jakby chciał ją przed czymś powstrzymać, jednocześnie nie chcąc jej przestraszyć.
- Zaczekaj... - Próbował powtórzyć, tym razem starając się pozwolić jej na zrozumienie go. Na coś takiego jednak było za późno, gdyż Riveneth schowała strzałę, złapała swoją lisiczkę na ręce i wzleciała do góry, a z jej torby z pośpiechu wypadły świeżo zapisane kartki. Obrońca westchnął, a raczej starał się to zrobić. Myślał już, że rzeczywiście znów będzie musiał jej szukać. Ona jednak zawisła w powietrzu, jakby oczekując na coś. Sargybinis wpatrywał się w nią jeszcze przez krótką chwilę rozmyślając o tym, jak dobrze wygląda ze skrzydłami i jak bardzo przypomina anielicę.
Sargybinis skupił się, przypominając sobie jak dokonać przemiany. Po krótkiej chwili przekuł to zamierzenie w czyn, gdy szpary pomiędzy łuskami zaczęły się zrastać. Miał nadzieję, że dzięki temu może będzie mniej straszny, oraz że uda mu się ją do siebie przekonać. Gdy po krótkim czasie skończył, przeszedł parę kroków, po czym zaczął zbierać z ziemi porozrzucane kartki. Starał się ich przy okazji nie zaginać, żeby wciąż ładnie wyglądały. Na szczęście nie musiał obawiać się już o to, że przez przypadek te strony podpali.
Gdy już skończył, ułożył je wszystkie na w miarę równym stosie, po czym podniósł do góry, jakby podając je fellariance. Tak było bowiem rzeczywiście - liczył, że przypomni sobie jeden z tych momentów, kiedy tak się działo, a on pomagał jej zbierać kartki opowiadań. I w zasadzie mógłby tak po prostu stać w ten sposób, całymi godzinami czekając, aż Rivi zdecyduje się je od niego odebrać. W końcu, on się przecież nie męczył i mógł na to zaczekać. Wcale się przecież nie spieszył, skoro mógł ją teraz oglądać...
- Riveneth
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 11
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Półfellarianka
- Profesje:
- Kontakt:
Jednym mocnym uderzeniem srebrzystych skrzydeł wzbiła się w górę, była w pełnej gotowości do lotu. Nie ważne jak długiego, nie zależało jej już na tym, gdzie miałaby polecieć, bo przecież i tak od kilku dni wędrowała w nieznanym jej kierunku oraz bliżej nieokreślonym celu. Jedynym, co się liczyło było to, żeby znaleźć się jak najdalej od rodzinnej wioski, pełnej wspomnień, do których nie mogła już wrócić. Jej przeszłość stała się zamkniętym rozdziałem księgi, spisywanej każdego dnia życia. Na zawsze skończonym etapem wędrówki. Owszem, mogła odlecieć. Mogła odlecieć gdziekolwiek, ale nie chciała. Kamienny smok, osnuty mgiełką tajemnicy, rozbudził jej ciekawość. Właśnie ona nakazała Riveneth zawisnąć w pobliżu na rozłożonych skrzydłach, by móc chociaż przez chwilę przyjrzeć się owemu stworzeniu. Przez moment zdawało jej się, że smok wydał jakiś odgłos, że próbował się z nią porozumieć. Domniemane słowa brzmiały raczej jak pocieranie kamieniem o kamień. Skupiła się, smok powtórzył swoją wypowiedź nieco wolniej. Tym razem brzmiało to jak słowo „zaczekaj”. Ogarnęło ją niezmierne zdumienie. Nie była pewna, co zdziwiło ją bardziej - sam fakt, że owe stworzenie potrafi mówić czy też to, że chce, aby zaczekała. Zdawać się mogło, że ją zna i pragnie, aby nie odchodziła, aby nie przerywała ich przypadkowego spotkania, na które być może czekał jakiś czas. Szybko jednak wytłumaczyła sobie to uczucie jako złudne i niewłaściwe rozpoznanie sytuacji przez zbyt zmęczony umysł. To jedyne logiczne wyjaśnienie.
Miejsce, z którego przed chwilą odleciała zasnute było stronami niedawno napisanego opowiadania, upuszczonymi w locie. Bała się, że jeśli kamienny potwór się do nich zbliży, zostaną ogarnięte przez ogień, który płonął pomiędzy jego łuskami. Przez chwilę zastanawiała się czy nie mogłaby zlecieć szybko i uratować chociażby część opowiadania. Postanowiła jednak pozostać w bezpiecznym miejscu i stąd obserwować, co dalej zrobi smok.
Pewnym było, to że jest on pełen niespodzianek. Sprawił nagle, że przerwy pomiędzy jego łuskami zaczęły się zrastać, ogień płonący w jego wnętrzu zdawał się zgasnąć, nie był już w ogóle widoczny. Dla nieuważnego obserwatora stwór wyglądem nie różniłby się teraz niczym od skały. Zmieniwszy się w ten sposób, smok począł w niezwykle delikatny sposób zbierać strony leżące na ziemi. Kiedy skończył, uniósł je do góry, jakby próbując je podać Riveneth. W jej umyśle natychmiast odżyły wspomnienia podobnych sytuacji, kiedy Sargybinis w prawie ten sam sposób podawał jej zagubione kartki. Uśmiechnęła się lekko i po chwili wahania zbliżyła się na tyle, by móc odebrać plik stron. Nie wzięła ich jednak od razu, przyjrzała się mu dokładnie. Ponownie odniosła to dziwne wrażenie, że skądś go zna. Że nie raz widziała już ten blask w jego oczach, ten sposób, w jaki na nią patrzył. Wszystko to wydawało się dziwnie znajome.
- Jak ci na imię? - zapytała, nie wiedząc, jak inaczej rozpocząć rozmowę. Ciekawość przejęła nad nią kontrolę, sprawiając, że zapragnęła poznać to stworzenie, spróbować zrozumieć, skąd wzięło się to wrażenie, że już się spotkali.
Miejsce, z którego przed chwilą odleciała zasnute było stronami niedawno napisanego opowiadania, upuszczonymi w locie. Bała się, że jeśli kamienny potwór się do nich zbliży, zostaną ogarnięte przez ogień, który płonął pomiędzy jego łuskami. Przez chwilę zastanawiała się czy nie mogłaby zlecieć szybko i uratować chociażby część opowiadania. Postanowiła jednak pozostać w bezpiecznym miejscu i stąd obserwować, co dalej zrobi smok.
Pewnym było, to że jest on pełen niespodzianek. Sprawił nagle, że przerwy pomiędzy jego łuskami zaczęły się zrastać, ogień płonący w jego wnętrzu zdawał się zgasnąć, nie był już w ogóle widoczny. Dla nieuważnego obserwatora stwór wyglądem nie różniłby się teraz niczym od skały. Zmieniwszy się w ten sposób, smok począł w niezwykle delikatny sposób zbierać strony leżące na ziemi. Kiedy skończył, uniósł je do góry, jakby próbując je podać Riveneth. W jej umyśle natychmiast odżyły wspomnienia podobnych sytuacji, kiedy Sargybinis w prawie ten sam sposób podawał jej zagubione kartki. Uśmiechnęła się lekko i po chwili wahania zbliżyła się na tyle, by móc odebrać plik stron. Nie wzięła ich jednak od razu, przyjrzała się mu dokładnie. Ponownie odniosła to dziwne wrażenie, że skądś go zna. Że nie raz widziała już ten blask w jego oczach, ten sposób, w jaki na nią patrzył. Wszystko to wydawało się dziwnie znajome.
- Jak ci na imię? - zapytała, nie wiedząc, jak inaczej rozpocząć rozmowę. Ciekawość przejęła nad nią kontrolę, sprawiając, że zapragnęła poznać to stworzenie, spróbować zrozumieć, skąd wzięło się to wrażenie, że już się spotkali.
- Sargybinis
- Szukający drogi
- Posty: 27
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Przemieniony
- Profesje: Włóczęga , Żołnierz
- Kontakt:
Sargybinis nie musiał długo czekać. Chyba nie musiał, w każdym razie takie odniósł wrażenie. Riveneth po całkiem krótkim czasie zdecydowała się na to, żeby ostrożnie zlecieć na ziemię jakieś parę stóp przed nim. Obrońca czekał cierpliwie, z kartkami wyciągniętymi w jej stronę, aż zdecyduje się je wziąć. W tej chwili jednak czekała, przyglądając mu się uważnie, jakby chcąc jak najlepiej poznać go choć z wyglądu i spróbować rozumieć. Jaka wielka szkoda, iż pewnie nie byłby w stanie jej wytłumaczyć, kim dokładniej jest, oraz że już doskonale się znają. Nie miał nawet pojęcia, czy ona wogóle go rozumie. Skąd mógłby to właściwie wiedzieć? Nie był w stanie tego w żaden sposób wywnioskować z tego, co do tej pory się wydarzyło. Mogła się przecież zatrzymać tylko dlatego, że usłyszała mowę, a nie gdyż ją zrozumiała. Jeżeliby się okazało, że mówi zupełnie niezrozumiale dla niej, to mógłby spróbować porozumieć się jakoś w inny sposób. Może gdyby rysował znaki na ziemi? W końcu oboje potrafili czytać i pisać, choć on raczej nie korzystał z tych zdolności tak często, jak Riveneth. Na szczęście rzeczy takich jak te, niełatwo się zapomina, więc mimo upływu lat powinien wciąż być w stanie coś powiedzieć w ten sposób. Oczywiście, zakładając że go nie rozumie.
- Ja... - zaczął specjalnie powoli, jak najdokładniej wymawiając każdą głoskę. Dodatkowo robił jeszcze duże przerwy między wyrazami, tak na wszelki wypadek. W końcu, mowa głazów chyba nie jest zbyt łatwa do zrozumienia. Jednakże Riveneth już niejednokrotnie go zaskakiwała, może i teraz zna sposób, żeby dobrze go rozumieć? - Jes...tem... Sar...gy...bi...nis... Wró...ci...łem...
Kiedy już to wypowiedział, nagle poczuł się jakoś dziwnie. Nie wiedział do końca skąd pochodzi to wrażenie. Te słowa jakby... Nie oddawały tego wszystkiego, co chciałby jej przekazać. A miał jej mnóstwo rzeczy do powiedzenia. Chciał przede wszystkim opowiedzieć, co mu się przydarzyło na jego wyprawie. Chciał powiedzieć, że zawalił całą tę sprawę, że został pojmany, oraz pokonany. Chciał też powiedzieć, że nie ma pojęcia, dlaczego wciąż żyje i może być przy niej. Bo, jeżeli spojrzeć na to obiektywnie, to on właściwie już był martwy, z tym że dalej mógł chodzić i myśleć jak dawniej. Zamiast tego milczał jednak. Nie, chyba nie potrafiłby jej tego wszystkiego opowiedzieć. Na pewno nie tak, jak mówił wcześniej. Jemu to co prawda nie robiło różnicy, jednakże gdyby zaczął mówić o tym wszystkim, to przez bardzo długi czas by nie skończył, a nie chciał za bardzo przemęczać fellarianki. Poza tym... To był dla niego bardzo trudny moment. Jak miał jej wytłumaczyć, że już nigdy go nie zobaczy takim, jakim był dawniej? Zmienił się i to na zawsze, już pewnie do końca życia takim zostanie. Czy kiedy ona się o tym dowie... To czy nie zostawi go? Dalej będzie chciała być razem z nim? Jakby to właściwie miało wyglądać? Sargybinis był pełen obaw, nie miał pojęcia jak na to wszystko zareaguje Riveneth. Bał się, jak wiele rzeczy może teraz pójść nie tak. I to chociażby przez zwykłe nieporozumienie!
Skalny smok w pewnej chwili spostrzegł, że czekając na odpowiedź, cały czas przypatrywał się jej, sycąc swój wzrok jej anielską urodą. Przyglądał się jej majestatycznym, pierzastym skrzydłom, jej idealnej twarzy, jej pięknym, długim włosom i rozmyślał. A myślał o tym, jak kiedykolwiek mógł być tak głupi, żeby zdecydować się ją zostawić i wyruszyć na tę feralną wyprawę. Nie rozumiał teraz, dlaczego w ogóle kiedyś dopuścił się dokonania takiej decyzji. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że chodziło o życie człowieka, jego ojca. I teraz, właśnie w tym momencie, zrozumiał że jego również zawiódł. Nie udało mu się osiągnąć celu wyprawy, wrócił z niczym. Teraz już pewnie nie był w stanie mu w żaden sposób pomóc...
- Ja... - zaczął specjalnie powoli, jak najdokładniej wymawiając każdą głoskę. Dodatkowo robił jeszcze duże przerwy między wyrazami, tak na wszelki wypadek. W końcu, mowa głazów chyba nie jest zbyt łatwa do zrozumienia. Jednakże Riveneth już niejednokrotnie go zaskakiwała, może i teraz zna sposób, żeby dobrze go rozumieć? - Jes...tem... Sar...gy...bi...nis... Wró...ci...łem...
Kiedy już to wypowiedział, nagle poczuł się jakoś dziwnie. Nie wiedział do końca skąd pochodzi to wrażenie. Te słowa jakby... Nie oddawały tego wszystkiego, co chciałby jej przekazać. A miał jej mnóstwo rzeczy do powiedzenia. Chciał przede wszystkim opowiedzieć, co mu się przydarzyło na jego wyprawie. Chciał powiedzieć, że zawalił całą tę sprawę, że został pojmany, oraz pokonany. Chciał też powiedzieć, że nie ma pojęcia, dlaczego wciąż żyje i może być przy niej. Bo, jeżeli spojrzeć na to obiektywnie, to on właściwie już był martwy, z tym że dalej mógł chodzić i myśleć jak dawniej. Zamiast tego milczał jednak. Nie, chyba nie potrafiłby jej tego wszystkiego opowiedzieć. Na pewno nie tak, jak mówił wcześniej. Jemu to co prawda nie robiło różnicy, jednakże gdyby zaczął mówić o tym wszystkim, to przez bardzo długi czas by nie skończył, a nie chciał za bardzo przemęczać fellarianki. Poza tym... To był dla niego bardzo trudny moment. Jak miał jej wytłumaczyć, że już nigdy go nie zobaczy takim, jakim był dawniej? Zmienił się i to na zawsze, już pewnie do końca życia takim zostanie. Czy kiedy ona się o tym dowie... To czy nie zostawi go? Dalej będzie chciała być razem z nim? Jakby to właściwie miało wyglądać? Sargybinis był pełen obaw, nie miał pojęcia jak na to wszystko zareaguje Riveneth. Bał się, jak wiele rzeczy może teraz pójść nie tak. I to chociażby przez zwykłe nieporozumienie!
Skalny smok w pewnej chwili spostrzegł, że czekając na odpowiedź, cały czas przypatrywał się jej, sycąc swój wzrok jej anielską urodą. Przyglądał się jej majestatycznym, pierzastym skrzydłom, jej idealnej twarzy, jej pięknym, długim włosom i rozmyślał. A myślał o tym, jak kiedykolwiek mógł być tak głupi, żeby zdecydować się ją zostawić i wyruszyć na tę feralną wyprawę. Nie rozumiał teraz, dlaczego w ogóle kiedyś dopuścił się dokonania takiej decyzji. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że chodziło o życie człowieka, jego ojca. I teraz, właśnie w tym momencie, zrozumiał że jego również zawiódł. Nie udało mu się osiągnąć celu wyprawy, wrócił z niczym. Teraz już pewnie nie był w stanie mu w żaden sposób pomóc...
- Riveneth
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 11
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Półfellarianka
- Profesje:
- Kontakt:
Słowa docierały do niej z trudem. Każda sylaba, głoska w tym cudownym zdaniu, roznosiła się po jej głowie pozostawiając po sobie wyrazisty ślad.
-Jes...tem... Sar...gy...bi...nis...
Jedno uderzenie serca za drugim. Z nieruchomej paszczy bestii wydzierał się okropny zgrzyt, który obcego napawać mógł strachem. Norelli, jej wierna towarzyszka, już dawno schowała się przed tym straszliwym dźwiękiem. Półfellerianka nie miała jej tego za złe. Rozumiała, że lisiczka odbierała wszystkie odgłosy ze zwielokrotnioną siłą toteż ten... dźwięk musiał się jej wydać wyrazem gniewu, co wraz z niesamowitą postawnością monstrum tworzyło iście przerażający obraz. Jednak te wszystkie szczegóły dziewczyna zarejestrowała tylko kontem oka i niemal natychmiast zepchnęła na margines swojego umysłu. Jej cała uwaga skupiała się na nim. Na jego kamiennym licu, dumnie wyprostowanej sylwetce i tym charakterystycznym błysku w oku.
-Wró...ci...łem...
Dźwięk jego głosu znów rozniósł się w powietrzu, przebijając się przez dzielącą ich przestrzeń i docierając do jej uszu. Spowodował on lekki dreszcz, który ogarnął całe jej ciało. Riveneth ze zdziwieniem dostrzegła tą subtelną, ale wiele znaczącą reakcje jej organizmu. Nie miała pojęcia, dlaczego to za jego sprawą ogarnął ją ten dziwny stan. Ona nie miewa dreszczy, no w każdym razie nie bez powodu, nie była przecież słabą dziewicą w opałach jak większość dziewcząt z jej wioski.
Jej rozmyślenia przerwał ostry ból w klatce piersiowej. Wioska. Miejsce z którego została wypędzona. Miejsce, do którego za każdym razem wracała myślami. Miejsce, które już nigdy nie będzie jej domem. Tik tak. Tik tak. Momenty w jej głowie odmierzał niewidzialny zegar. Kpił z jej nagłych wzburzeń i rozczuleń, kpił z jej wspomnień, z przyspieszonego bicia serca. Kpił swą chłodną obojętnością i opanowaniem. Tik tak. Tik tak. Nigdy nie dawała mu powodu do drwin, tak więc i tym razem dostosowała swój oddech tak, aby zrównał się z jego rytmem.
Ta chwila była zupełnie inna niż jej dotychczasowa wędrówka. Po raz pierwszy zamiast wracać do przeszłości wolała skupić się na tym, co się teraz dzieje. Pomimo nieprzewidywalności i ulotności tej chwili, Riveneth czuła jakby stała wreszcie na stabilnym gruncie, a nie była poniewierana przez wiatr to w jedną to w drugą stronę, nie mogąc zagościć nigdzie na dłużej ani nawet złapać tchu, chociażby odrobiny tego zbawiennego gazu, który mimo tego, iż unosił się w powietrzu i tak nigdy nie mógł trafić do jej płuc. Tak, dziewczyna czuła się wreszcie bezpieczna. Raz jeszcze porzuciła swe zwodnicze myśli i skupiła się na powodzie całej tej obecnej sytuacji.
Nadal tam stał, nieruchomy, wyczekujący. Jego postawa, pozornie spokojna, ujawniała z każda chwilą coraz większe podekscytowanie, ale także coś, czego Riveneth z początku sama nie mogła zidentyfikować a czym przesiąknięta była cała przestrzeń wokół tej dwójki. Poddenerwowanie, bo tylko tak można określić ten niepojęty stan, który z każdym momentem ogarniał biednego smoka i podsuwał jego wyobraźni rożne wizje odrzucenia przez dziewczynę, wynikiem tego były przelotne grymasy, pojawiające się na jego pysku, które nie dość wprawny obserwator mógłby przeoczyć, a które Riveneth wychwyciła od razu i z niemal równą szybkością domyśliła się powodu stojącego za nimi.
Jej serce rozrywało się na kawałki, kiedy widziała go w takim stanie. Gdy po tak długim czasie odnalazła swojego Obrońcę i mieli wreszcie wyjaśnić sobie tyle spraw, nie, nawet nie to, chodziło o samą obecność, świadomość jego istnienia naprzeciwko niej, ona sprawiała, że jej ukochany popadał w coraz większy niepokój.
Ruszyła więc w jego stronę, łagodnie, spokojnie, jak kotka, przy której odgłosie łap nawet upadające piórko wydaje ogłuszający dźwięk. I gdy tak szła, jej prawa ręka jakby tchnięta oddechem wolnej woli, uniosła się na wysokość pyska smoka i po ułamku sekundy właśnie tam spoczęła. Riveneth gładziła kamienne monstrum po szorstkiej powierzchni jego skóry, a każdy jej dotyk sprawiał, że kreatura wyglądała na coraz mnie groźną. Po pewnym czasie dziewczyna równie łagodnie jak wcześniej głaszcząc smoka, przyłożyła swoje czoło do jego czoła. Oboje zastygli w tym ułożeniu. Riveneth wyszeptała tylko w jego kamienną skórę kilka słów.
-Czekałam na ciebie tak długo.
A gdy samotna łza toczyła się po jej policzku, dodała jeszcze.
-I zawsze będę. Tylko na ciebie.
Każda sekunda, przemykała omijając ich, nie wiadomo czy to ze zbytniego pośpiechu, czy też uznały może, że niestosownym jest naruszać ich chwilową wieczność.
-Jes...tem... Sar...gy...bi...nis...
Jedno uderzenie serca za drugim. Z nieruchomej paszczy bestii wydzierał się okropny zgrzyt, który obcego napawać mógł strachem. Norelli, jej wierna towarzyszka, już dawno schowała się przed tym straszliwym dźwiękiem. Półfellerianka nie miała jej tego za złe. Rozumiała, że lisiczka odbierała wszystkie odgłosy ze zwielokrotnioną siłą toteż ten... dźwięk musiał się jej wydać wyrazem gniewu, co wraz z niesamowitą postawnością monstrum tworzyło iście przerażający obraz. Jednak te wszystkie szczegóły dziewczyna zarejestrowała tylko kontem oka i niemal natychmiast zepchnęła na margines swojego umysłu. Jej cała uwaga skupiała się na nim. Na jego kamiennym licu, dumnie wyprostowanej sylwetce i tym charakterystycznym błysku w oku.
-Wró...ci...łem...
Dźwięk jego głosu znów rozniósł się w powietrzu, przebijając się przez dzielącą ich przestrzeń i docierając do jej uszu. Spowodował on lekki dreszcz, który ogarnął całe jej ciało. Riveneth ze zdziwieniem dostrzegła tą subtelną, ale wiele znaczącą reakcje jej organizmu. Nie miała pojęcia, dlaczego to za jego sprawą ogarnął ją ten dziwny stan. Ona nie miewa dreszczy, no w każdym razie nie bez powodu, nie była przecież słabą dziewicą w opałach jak większość dziewcząt z jej wioski.
Jej rozmyślenia przerwał ostry ból w klatce piersiowej. Wioska. Miejsce z którego została wypędzona. Miejsce, do którego za każdym razem wracała myślami. Miejsce, które już nigdy nie będzie jej domem. Tik tak. Tik tak. Momenty w jej głowie odmierzał niewidzialny zegar. Kpił z jej nagłych wzburzeń i rozczuleń, kpił z jej wspomnień, z przyspieszonego bicia serca. Kpił swą chłodną obojętnością i opanowaniem. Tik tak. Tik tak. Nigdy nie dawała mu powodu do drwin, tak więc i tym razem dostosowała swój oddech tak, aby zrównał się z jego rytmem.
Ta chwila była zupełnie inna niż jej dotychczasowa wędrówka. Po raz pierwszy zamiast wracać do przeszłości wolała skupić się na tym, co się teraz dzieje. Pomimo nieprzewidywalności i ulotności tej chwili, Riveneth czuła jakby stała wreszcie na stabilnym gruncie, a nie była poniewierana przez wiatr to w jedną to w drugą stronę, nie mogąc zagościć nigdzie na dłużej ani nawet złapać tchu, chociażby odrobiny tego zbawiennego gazu, który mimo tego, iż unosił się w powietrzu i tak nigdy nie mógł trafić do jej płuc. Tak, dziewczyna czuła się wreszcie bezpieczna. Raz jeszcze porzuciła swe zwodnicze myśli i skupiła się na powodzie całej tej obecnej sytuacji.
Nadal tam stał, nieruchomy, wyczekujący. Jego postawa, pozornie spokojna, ujawniała z każda chwilą coraz większe podekscytowanie, ale także coś, czego Riveneth z początku sama nie mogła zidentyfikować a czym przesiąknięta była cała przestrzeń wokół tej dwójki. Poddenerwowanie, bo tylko tak można określić ten niepojęty stan, który z każdym momentem ogarniał biednego smoka i podsuwał jego wyobraźni rożne wizje odrzucenia przez dziewczynę, wynikiem tego były przelotne grymasy, pojawiające się na jego pysku, które nie dość wprawny obserwator mógłby przeoczyć, a które Riveneth wychwyciła od razu i z niemal równą szybkością domyśliła się powodu stojącego za nimi.
Jej serce rozrywało się na kawałki, kiedy widziała go w takim stanie. Gdy po tak długim czasie odnalazła swojego Obrońcę i mieli wreszcie wyjaśnić sobie tyle spraw, nie, nawet nie to, chodziło o samą obecność, świadomość jego istnienia naprzeciwko niej, ona sprawiała, że jej ukochany popadał w coraz większy niepokój.
Ruszyła więc w jego stronę, łagodnie, spokojnie, jak kotka, przy której odgłosie łap nawet upadające piórko wydaje ogłuszający dźwięk. I gdy tak szła, jej prawa ręka jakby tchnięta oddechem wolnej woli, uniosła się na wysokość pyska smoka i po ułamku sekundy właśnie tam spoczęła. Riveneth gładziła kamienne monstrum po szorstkiej powierzchni jego skóry, a każdy jej dotyk sprawiał, że kreatura wyglądała na coraz mnie groźną. Po pewnym czasie dziewczyna równie łagodnie jak wcześniej głaszcząc smoka, przyłożyła swoje czoło do jego czoła. Oboje zastygli w tym ułożeniu. Riveneth wyszeptała tylko w jego kamienną skórę kilka słów.
-Czekałam na ciebie tak długo.
A gdy samotna łza toczyła się po jej policzku, dodała jeszcze.
-I zawsze będę. Tylko na ciebie.
Każda sekunda, przemykała omijając ich, nie wiadomo czy to ze zbytniego pośpiechu, czy też uznały może, że niestosownym jest naruszać ich chwilową wieczność.
- Sargybinis
- Szukający drogi
- Posty: 27
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Przemieniony
- Profesje: Włóczęga , Żołnierz
- Kontakt:
Czas wydawał się stać w miejscu. Sargybinis już na początku swojej przemiany zauważył, że z tą akurat częścią rzeczywistości jest coś nie tak. Wcześniej jednak przypisywał to raczej swoim własnym, personalnym odczuciom i własnej zdolności postrzegania czasu. Teraz jednak smok nabrał co do tego wątpliwości. Stał tam wyprostowany tuż przed nią, czekając aż mu odpowie, zareaguje, czy chociaż lekko zmieni wyraz twarzy, żeby mógł chociaż zgadywać co jego ukochana właśnie myśli. Jednak czas zdawał się nieustannie zwalniać, nieuchronnie zbliżając się do zupełniego zatrzymania. Sargybinis właściwie miał wrażenie, że oboje właśnie utknęli w dziwnej anomalii. Ciekawiło go, czy ona też to zauważyła, czy spostrzegła jakąś różnicę, czy to tylko on miał takie okropne odczucie. Wrażenie to pogłębiło się do tego stopnia, że Obrońca nie był już pewien, co trwało dłużej - jego zejście z gór, czy spotkanie z Riveneth.
Jednak najgorsza z tego wszystkiego była niepewność. Ta drażniąca, okrutna niepewność, która wręcz pożerała go od środka. Co Rivi teraz na to wszystko powie? Co zrobi, gdy tylko dowie się w jakie kłopoty się wpakował? Czy ona nie zostawi go tutaj? Sargybinis nie wiedział, jak wytrzymałby życie bez niej. Właściwie to ona była jedynym powodem, dla którego wciąż żył i dla którego chciał dalej żyć po tej katastrofie. Gdyby postanowiła go zostawić... Nie, on nie przeżyłby tego. Nie byłby w stanie tego wytrzymać. Znalazłby jakiś szybki, skuteczny sposób żeby ze sobą skończyć. Nie miałby już po co istnieć.
Po odczekaniu kolejnej wieczności, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, Sargybinis nagle odniósł wrażenie, że spostrzegł niewielki ruch Rivi. Zaraz potem zauważył następny i jeszcze kolejny. Czas zdawał powoli ruszać z miejsca, choć wciąż leniwie i ospale. Obrońca miał ochotę westchnąć z ulgą, że nie utknął w tej chwili na zawsze, lecz z jego gardła wydobył się jedynie gardłowy charkot. No tak, prawie zdążył zapomnieć, że już nie brzmi tak jak dawniej.
To, co Sargybinis zobaczył po chwili sprawiło, iż poczuł ciepło w środku. Oczywiście nie w sensie dosłownym, gdyż zdolność odczuwania temperatury stracił już jakiś czas temu wraz z przemianą. Zobaczył bowiem na twarzy Rivi ten charakterystyczny wyraz, ten który znał od dawna. Wiedział dobrze, co on znaczy. Ona mu współczuła. Nagle pomyślał, że był głupi, sądząc że go nie rozpozna, że nie zrozumie i poczuł się nagle dużo lepiej kiedy sobie to uświadomił. Nie powinien był się o to tak zamartwiać. Poczuł nagle ogromną ochotę, żeby ją przytulić, żeby znów poczuć ją blisko siebie. Wtedy jednak zdał sobie sprawę, że mógłby ją w ten sposób skrzywdzić, uszkodzić. Teraz był dużo silniejszy, a jego odczucia zostały mocno stłumione przez grube warstwy kamieni. Poza tym, obawiał się że mógłby ją niechcący oparzyć. Pozostał więc w miejscu, nie ruszając się, czekając na to co ona zrobi.
Rivi najwyraźniej zauważyła jego nagłe poruszenie i zawahanie. Dziewczyna zrobiła kilka lekkich kroków naprzód w jego stronę, powoli pokonując dzielący ich dystans. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że znów ma wrażenie wolniejszego upływu czasu, lecz tym razem było ono o wiele słabsze i trudniejsze do spostrzeżenia.
Wtedy Rivi podniosła dłoń w górę, po czym przyłożyła ją do jego pyska. Sargybinisa, mimo faktu iż niemalże niczego nie poczuł, nagle przeszła fala dreszczy. Tak długo już jej nie widział, tak długo nie był przy niej, że niemal zapomniał jakie to uczucie. Jego kamienna skóra co prawda była niesamowicie zbędna do tego aktu, lecz on niestety nic nie był w stanie na to poradzić. Już nigdy nie będzie w stanie wrócić do poprzedniego ciała, już nigdy nie będzie to tym samym. Jednak to dalej było to coś, co sprawiało, że mógłby tu przy niej stać wiecznie.
Wtedy Rivi zbliżyła się do niego jeszcze trochę. Sargybinis zobaczył, jak jej czoło dotyka jego kamiennego pyska. Potem usłyszał dwa, krótkie zdania. Jednakże to co usłyszał, było chyba najważniejszą rzeczą, jaka dotarła do niego od dawna. Czekała na niego. Cały ten czas wyczekiwała jego powrotu. Dalej go kochała. Tak samo jak on ją. Teraz już nic więcej się dla niego nie liczyło, tylko ona. Wcześniej też czuł coś takiego, lecz przed wyprawą chciał jeszcze troszczyć się o ojca. Niestety nie zdołał mu pomóc, została mu jedynie Riveneth, a jej nie mógł już stracić. Smok wyciągnął powoli łapy, po czym jak najdelikatniej splótł je za jej talią. On niestety niemalże nie mógł tego poczuć, jednakże nie chciał sobie pozwolić na coś więcej w obawie by jej nie uszkodzić. I mógłby trwać tak, w tej pozycji, rozkoszując się jej widokiem oraz samym dźwiękiem jej oddechu, tak naprawdę nigdy nie przestając. Jedynym, co mu w tym przeszkadzało, była nieustannie obijająca mu się po głowie jedna myśl, która nie dawała mu spokoju. Zdawał on sobie bowiem sprawę z tego, że przychodząc tutaj, sprowadził na Riveneth zagrożenie.
- Bę...dzie...my...mu...sie...li...stąd...iść... - przesylabował powoli, z zamiarem upewnienia się że dobrze go zrozumiała. - Tu...taj...nie...jes...teś...bez...piecz...na...
Sargybinis powoli rozluźnił uścisk, pozwalając Rivi wyjść. Spojrzał się na nią jeszcze raz, przy czym nagle napotkał jej spojrzenie. Już niemalże zapomniał, jak przepięknie wyglądają jej oczy. Nikt inny nie miał takich oczu jak ona. Sargybinis nie mógł znieść myśli, że tamte demony mogą chcieć ją skrzywdzić. Musiał ją stąd bezpiecznie zabrać, najlepiej do jakiegoś ruchliwego miejsca, gdyż pamiętał jak tamte stwory mówiły coś o zachowaniu tajemnicy. W Rapsodii oboje będą bezpieczni, nie sądził by demony odważyły się tam zaatakować. Tyle że nie mogli marnować już więcej czasu. Sargybinis nie wiedział jak wiele przewagi ma nad śledzącymi, ani czy wogóle ma jakąkolwiek. Musieli więc wyruszyć od razu.
- Trze...ba...iść...do...Rap...so...dii... - wychrzęścił smok, starając się przekonać ją w ten sposób, co do wagi całej sytuacji.
Jednak najgorsza z tego wszystkiego była niepewność. Ta drażniąca, okrutna niepewność, która wręcz pożerała go od środka. Co Rivi teraz na to wszystko powie? Co zrobi, gdy tylko dowie się w jakie kłopoty się wpakował? Czy ona nie zostawi go tutaj? Sargybinis nie wiedział, jak wytrzymałby życie bez niej. Właściwie to ona była jedynym powodem, dla którego wciąż żył i dla którego chciał dalej żyć po tej katastrofie. Gdyby postanowiła go zostawić... Nie, on nie przeżyłby tego. Nie byłby w stanie tego wytrzymać. Znalazłby jakiś szybki, skuteczny sposób żeby ze sobą skończyć. Nie miałby już po co istnieć.
Po odczekaniu kolejnej wieczności, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, Sargybinis nagle odniósł wrażenie, że spostrzegł niewielki ruch Rivi. Zaraz potem zauważył następny i jeszcze kolejny. Czas zdawał powoli ruszać z miejsca, choć wciąż leniwie i ospale. Obrońca miał ochotę westchnąć z ulgą, że nie utknął w tej chwili na zawsze, lecz z jego gardła wydobył się jedynie gardłowy charkot. No tak, prawie zdążył zapomnieć, że już nie brzmi tak jak dawniej.
To, co Sargybinis zobaczył po chwili sprawiło, iż poczuł ciepło w środku. Oczywiście nie w sensie dosłownym, gdyż zdolność odczuwania temperatury stracił już jakiś czas temu wraz z przemianą. Zobaczył bowiem na twarzy Rivi ten charakterystyczny wyraz, ten który znał od dawna. Wiedział dobrze, co on znaczy. Ona mu współczuła. Nagle pomyślał, że był głupi, sądząc że go nie rozpozna, że nie zrozumie i poczuł się nagle dużo lepiej kiedy sobie to uświadomił. Nie powinien był się o to tak zamartwiać. Poczuł nagle ogromną ochotę, żeby ją przytulić, żeby znów poczuć ją blisko siebie. Wtedy jednak zdał sobie sprawę, że mógłby ją w ten sposób skrzywdzić, uszkodzić. Teraz był dużo silniejszy, a jego odczucia zostały mocno stłumione przez grube warstwy kamieni. Poza tym, obawiał się że mógłby ją niechcący oparzyć. Pozostał więc w miejscu, nie ruszając się, czekając na to co ona zrobi.
Rivi najwyraźniej zauważyła jego nagłe poruszenie i zawahanie. Dziewczyna zrobiła kilka lekkich kroków naprzód w jego stronę, powoli pokonując dzielący ich dystans. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że znów ma wrażenie wolniejszego upływu czasu, lecz tym razem było ono o wiele słabsze i trudniejsze do spostrzeżenia.
Wtedy Rivi podniosła dłoń w górę, po czym przyłożyła ją do jego pyska. Sargybinisa, mimo faktu iż niemalże niczego nie poczuł, nagle przeszła fala dreszczy. Tak długo już jej nie widział, tak długo nie był przy niej, że niemal zapomniał jakie to uczucie. Jego kamienna skóra co prawda była niesamowicie zbędna do tego aktu, lecz on niestety nic nie był w stanie na to poradzić. Już nigdy nie będzie w stanie wrócić do poprzedniego ciała, już nigdy nie będzie to tym samym. Jednak to dalej było to coś, co sprawiało, że mógłby tu przy niej stać wiecznie.
Wtedy Rivi zbliżyła się do niego jeszcze trochę. Sargybinis zobaczył, jak jej czoło dotyka jego kamiennego pyska. Potem usłyszał dwa, krótkie zdania. Jednakże to co usłyszał, było chyba najważniejszą rzeczą, jaka dotarła do niego od dawna. Czekała na niego. Cały ten czas wyczekiwała jego powrotu. Dalej go kochała. Tak samo jak on ją. Teraz już nic więcej się dla niego nie liczyło, tylko ona. Wcześniej też czuł coś takiego, lecz przed wyprawą chciał jeszcze troszczyć się o ojca. Niestety nie zdołał mu pomóc, została mu jedynie Riveneth, a jej nie mógł już stracić. Smok wyciągnął powoli łapy, po czym jak najdelikatniej splótł je za jej talią. On niestety niemalże nie mógł tego poczuć, jednakże nie chciał sobie pozwolić na coś więcej w obawie by jej nie uszkodzić. I mógłby trwać tak, w tej pozycji, rozkoszując się jej widokiem oraz samym dźwiękiem jej oddechu, tak naprawdę nigdy nie przestając. Jedynym, co mu w tym przeszkadzało, była nieustannie obijająca mu się po głowie jedna myśl, która nie dawała mu spokoju. Zdawał on sobie bowiem sprawę z tego, że przychodząc tutaj, sprowadził na Riveneth zagrożenie.
- Bę...dzie...my...mu...sie...li...stąd...iść... - przesylabował powoli, z zamiarem upewnienia się że dobrze go zrozumiała. - Tu...taj...nie...jes...teś...bez...piecz...na...
Sargybinis powoli rozluźnił uścisk, pozwalając Rivi wyjść. Spojrzał się na nią jeszcze raz, przy czym nagle napotkał jej spojrzenie. Już niemalże zapomniał, jak przepięknie wyglądają jej oczy. Nikt inny nie miał takich oczu jak ona. Sargybinis nie mógł znieść myśli, że tamte demony mogą chcieć ją skrzywdzić. Musiał ją stąd bezpiecznie zabrać, najlepiej do jakiegoś ruchliwego miejsca, gdyż pamiętał jak tamte stwory mówiły coś o zachowaniu tajemnicy. W Rapsodii oboje będą bezpieczni, nie sądził by demony odważyły się tam zaatakować. Tyle że nie mogli marnować już więcej czasu. Sargybinis nie wiedział jak wiele przewagi ma nad śledzącymi, ani czy wogóle ma jakąkolwiek. Musieli więc wyruszyć od razu.
- Trze...ba...iść...do...Rap...so...dii... - wychrzęścił smok, starając się przekonać ją w ten sposób, co do wagi całej sytuacji.
- Pani Losu
- Splatający Przeznaczenie
- Posty: 641
- Rejestracja: 14 lat temu
- Rasa:
- Profesje:
- Kontakt:
Kamiennemu Obrońcy dobrze się wydawało - nie mieli zbyt wielkiej przewagi nad demonami. Oczywiście milej by było gdyby takowa się pojawiła; mogliby się sobą nacieszyć, spróbować wyjaśnić co zaszło. Uspokoić lisiczkę. Ale na nic takiego nie mieli czasu. Choć wcześniej Sargybinis myślał, że mógłby trwać bez ruchu godzinami, jedynie patrząc na swoją ukochaną, teraz gdy był już pewny, że ona go nie zostawi, wrócił umysłem na ziemię. Musi ją chronić. Chronić przed kimś po kim nie wie czego się spodziewać. Nie przygotował się na taką sytuację - nie był demonologiem, a jego czarne ciało, choć już je właściwie opanował nadal było dla niego nowe.
- Cho…dź…my - Ponaglił nadal nieco skołowaną Riveneth. Nie wiedziała póki co o zagrożeniu jakie nad nimi wisi, ale próbowała zgadnąć co Sargybinis może mieć na myśli. To nieco spowolniło jej reakcje. Najchętniej właściwie by go o wszystko teraz wypytała. Dopiero co znowu się spotkali! I choć sama ich obecność tuż obok siebie była niezwykłą radością, to przyzwyczajeni do słów ludzie (i nie ludzie) lubią z nich korzystać. Ona także. Jednak przez utrudnioną komunikację postanowiła poczekać z rozmową. Ufała Sargybinisowi w jakiejkolwiek postaci by się przed nią nie objawił, a o szczegóły zapyta po drodze. Potrzebował dość dużo czasu na wypowiedzenie czegokolwiek, a wyglądało na to, że bardzo się spieszy. Jej ciekawość mogła poczekać na zaspokojenie.
Bez zbędnego ociągania ruszyli ku miastu - ona, on, a nawet lisica. Teraz był czas na wyjaśnienia. Na opowieści, ostrzeżenia… na wszystko chyba. Czas jednak zaskakująco ograniczony. Para nie miała się sobą nacieszyć - demony były już bowiem niebezpiecznie blisko. I tylko czekały na odpowiedni moment żeby uderzyć.
Nie wiadomo co przemieniony wyczuł jako pierwsze - ich obecność, czy pojawienie się jakiejś nowej magicznej siły, jeszcze mu nieznanej. Oba jednak budziły jego niepokój i motywowały do jeszcze lepszego zapanowania nad skalną, smoczą powłoką. Spiął się i wytężył zmysły. Przygotowywał się do obrony Riveneth. Miał jednak przeczucie, że atak przyjdzie co najmniej z dwóch stron, jakby ich otaczano. To nie ułatwiało mu przybrania odpowiedniej pozycji. Nie widział jeszcze napastników ani ich nie słyszał. Nie czuł ich zapachu. Jedynie wiedział, że tam są.
Kobieta także szybko zorientowała się w sytuacji - może jej strzały tym razem na coś się przydadzą? Mogła spróbować pomóc i to właśnie zamierzała zrobić, gdy chwyciła łuk. Czekali.
Trwali w pełnym skupienia bezruchu długie minuty. Smok mógłby i dłużej, za to ramię dziewczyny zaczęło drętwieć. Czuli się osaczeni - i niewątpliwie byli.
Lecz w końcu ich oprawcy wyszli z ukrycia. Dwóch z nich. Były to te demony, których się spodziewał.
W swojej nowej postaci miał szansę z nimi wygrać. Prawda? Na pewną większą niż Rivineth gdyby ją dopadli. Dlatego Obrońca postanowił zrobić wszystko żeby ich od niej odciągnąć. A najlepiej od razu się ich pozbyć. Nie poznał jednak pełnego wachlarza ich umiejętności, więc musiał uważać. Był zdecydowany i przyparty do muru, ale nie głupi.
Demony ruszyły na swoją niedoszłą ofiarę. Jeden z włócznią, a drugi z mieczem - brakowało trzeciego. Lecz zanim on się pojawił - zanim w ogóle nastała potrzeba aby to zrobił - wokół rozbłysło oślepiające światło. Białe, ostre i nieprzebłagane. Pochłonęło na chwilę napastników, Sarybinisa, Rivi i jej małą towarzyszkę. Zaskoczyło wszystkich; otumaniło obie ze stron konfliktu. W równym stopniu. Zdawało się nikogo nie faworyzować. Okropne.
A jednak nie było bezstronne - Sargybinis mógł się o tym przekonać, kiedy zaczęły znowu docierać do niego obrazy.
Riveneth i lisica zniknęły, pozostawiając po sobie kilka opadłych na ziemię kartek.
Pytanie czy zostały porwane czy ocalone?
- Cho…dź…my - Ponaglił nadal nieco skołowaną Riveneth. Nie wiedziała póki co o zagrożeniu jakie nad nimi wisi, ale próbowała zgadnąć co Sargybinis może mieć na myśli. To nieco spowolniło jej reakcje. Najchętniej właściwie by go o wszystko teraz wypytała. Dopiero co znowu się spotkali! I choć sama ich obecność tuż obok siebie była niezwykłą radością, to przyzwyczajeni do słów ludzie (i nie ludzie) lubią z nich korzystać. Ona także. Jednak przez utrudnioną komunikację postanowiła poczekać z rozmową. Ufała Sargybinisowi w jakiejkolwiek postaci by się przed nią nie objawił, a o szczegóły zapyta po drodze. Potrzebował dość dużo czasu na wypowiedzenie czegokolwiek, a wyglądało na to, że bardzo się spieszy. Jej ciekawość mogła poczekać na zaspokojenie.
Bez zbędnego ociągania ruszyli ku miastu - ona, on, a nawet lisica. Teraz był czas na wyjaśnienia. Na opowieści, ostrzeżenia… na wszystko chyba. Czas jednak zaskakująco ograniczony. Para nie miała się sobą nacieszyć - demony były już bowiem niebezpiecznie blisko. I tylko czekały na odpowiedni moment żeby uderzyć.
Nie wiadomo co przemieniony wyczuł jako pierwsze - ich obecność, czy pojawienie się jakiejś nowej magicznej siły, jeszcze mu nieznanej. Oba jednak budziły jego niepokój i motywowały do jeszcze lepszego zapanowania nad skalną, smoczą powłoką. Spiął się i wytężył zmysły. Przygotowywał się do obrony Riveneth. Miał jednak przeczucie, że atak przyjdzie co najmniej z dwóch stron, jakby ich otaczano. To nie ułatwiało mu przybrania odpowiedniej pozycji. Nie widział jeszcze napastników ani ich nie słyszał. Nie czuł ich zapachu. Jedynie wiedział, że tam są.
Kobieta także szybko zorientowała się w sytuacji - może jej strzały tym razem na coś się przydadzą? Mogła spróbować pomóc i to właśnie zamierzała zrobić, gdy chwyciła łuk. Czekali.
Trwali w pełnym skupienia bezruchu długie minuty. Smok mógłby i dłużej, za to ramię dziewczyny zaczęło drętwieć. Czuli się osaczeni - i niewątpliwie byli.
Lecz w końcu ich oprawcy wyszli z ukrycia. Dwóch z nich. Były to te demony, których się spodziewał.
W swojej nowej postaci miał szansę z nimi wygrać. Prawda? Na pewną większą niż Rivineth gdyby ją dopadli. Dlatego Obrońca postanowił zrobić wszystko żeby ich od niej odciągnąć. A najlepiej od razu się ich pozbyć. Nie poznał jednak pełnego wachlarza ich umiejętności, więc musiał uważać. Był zdecydowany i przyparty do muru, ale nie głupi.
Demony ruszyły na swoją niedoszłą ofiarę. Jeden z włócznią, a drugi z mieczem - brakowało trzeciego. Lecz zanim on się pojawił - zanim w ogóle nastała potrzeba aby to zrobił - wokół rozbłysło oślepiające światło. Białe, ostre i nieprzebłagane. Pochłonęło na chwilę napastników, Sarybinisa, Rivi i jej małą towarzyszkę. Zaskoczyło wszystkich; otumaniło obie ze stron konfliktu. W równym stopniu. Zdawało się nikogo nie faworyzować. Okropne.
A jednak nie było bezstronne - Sargybinis mógł się o tym przekonać, kiedy zaczęły znowu docierać do niego obrazy.
Riveneth i lisica zniknęły, pozostawiając po sobie kilka opadłych na ziemię kartek.
Pytanie czy zostały porwane czy ocalone?
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości