Słońce oświetlało swoimi promieniami pradawną dolinę. Tu skąpane w jego promieniach stały ogorzałe już ruiny dawno zapomnianej cywilizacji. Biały kamień, niespotykany w tej części świata stał i przypominał tym samym o swoim archaicznym pochodzeniu. Omszałe ruiny bowiem pamiętały jeszcze dawne czasy. Czasy gdy jego rodzina żyła tu i cieszyła się prominentnym statusem arystokracji. Obleczony w swe czarne regalia, szkielet czarnoksiężnika stał na jednym z filarów i wlepiał swe ślepia w dal. Palące promienie letniego słońca oblewały tym samym ogołoconą czaszkę, gubiąc się w matowych włosach lisza, które to delikatnie smagane były wiatrem buszującym w dolinie. Sięgnął pamięcią do dawnych lat, odtwarzając tym samym konstrukcję swojego rodzinnego domu. Trzypiętrowy dworek i długi, piętrowy dom dla służby. Była też stajnia. Z zamyślenia wyrwał go szyderczy chichot jednej ze zjaw, które pojawiły się obok niego. Mały skrawek dymu z ledwie widoczną gębą w kolorze zbielałej kości. Jedna z wielu manifestacji znajomych duchów i upiorów, które często bywały w tych okolicach. Istota rzekła zaś swym zgrzytliwym, paskudnym głosem.<br>- Robisz się miękki na starość synu Archibalda...<br>Ysil zaś nie reagował, wciąż próbował odtworzyć wizję dawnych lat i przypomnieć sobie czasy młodzieńcze. Było to jednak daremne. Szczęśliwe czasy i piękno które ongiś gościło w jego życiu były już tak paskudnie odległe, iż były niczym marzenie, mrzonka. Zjawa wykonała piruet w powietrzu i zaniosła się cichym chichotem.<br>- Oni i tak nie wrócą! Idź sobie, to nasz dom!<br>Kolejne łopotania, strużki dymu. Zjawa zatoczyła kilka razy krąg wokół głowy lisza, po czym nagle zawyła i eksplodowała bez większego uprzedzenia. Gdyby czarnoksiężnik miał mięśnie twarzy, te nie drgnęłyby ani na jotę. Mimo iż to on był sprawcą eksplozji, nie czuł w sobie nic. Bardziej drażniła go chaotyczność i uciążliwość zmory aniżeli to co z siebie wypluwała. Z lekkim chrzęstem poruszył się i zeskoczył w dół, lecąc pod siebie. Szaty uniosły się nieco, a po chwili wyhamował przy ziemi. Obute w wysokie buty stopy dotknęły niskiej trawy. Potem zaś ruszył przed siebie, powoli znikając w gęstwinie, która prowadziła ku wyjściu z doliny. <br><br><hr><br><br>Przerażony, skulony mężczyzna w podartym ubraniu siedział na przewróconym korycie. Wokoło tańczyły płomienie, a w oczach osamotnionego człowieka widać było szaleństwo. Kiedy podeszliśmy bliżej bełkotał "Śmierć wokół nas tańczy, Pan Śmierci pośród nas, wielkie plony zbiera". Odnoszę wrażenie, że ma to związek z tym co tu zaszło. Treg i Varia zaginęli trzy dni temu. Zostaliśmy ja, Bodar, Mirsha i Vel. To coś tu jest, ale do dziś nie wiemy czego chce... Wieczorem dokonaliśmy makabrycznego odkrycia, każda chata miała wymalowana krwią pradawny symbol śmierci na drzwiach lub ścianach. Czyżby zostali poświęceni? Mirsha krzyczy... Płacze... Chyba znaleźli Trega. <br><br>- Dziennik Galvusa Ferro, młodego alchemika <br><br><hr><br><br>Białowłosy młodzieniec miotał się po swoim laboratorium, rozrzucając przy tym poszczególne elementy oprzyrządowania. Małe skrawki runopisarskiego rzemiosła wzleciały w powietrze i rozsypały się na ociosanej, kamiennej podłodze. Młoda kobieta ubrana niczym typowa awanturniczka podeszła i zaczęła spokojnym tonem.<br>- Proszę... Uspokój się. Nie powiedziałam, że to przepadło. Po prostu daj nam więcej czasu.<br>Argumentacja kobiety widać nie przyniosła pożądanego skutku. Czarnoksiężnik wstał na równe nogi, po czym rzucił jej pełne jadu spojrzenie. Odburknął tym samym.<br>- Nie płacę wam za starania, ale za efekty. Jeżeli będzie trzeba, to zatrudnię kogoś innego.<br>Kobieta przełknęła ślinę i przygryzła wargę. Wizja pustego żołądka, nawet mimo jej wybitnych zdolności, okazała się jak zwykle bardziej przekonująca niż duma czy godność. Westchnęła i spuściła głowę.<br>- Tak jest, mój Panie. - Odrzekła cicho, ostatnie zaś słowo wypowiedziała prawie szeptem. Nie czuła wobec niego nienawiści, bardziej względem samej siebie. Zarzekała się, że potrafi znaleźć urnę nieśmiertelności. Tym samym powzięła na siebie ten ogromny obowiązek, coś czemu zdawało się, miała wkrótce nie sprostać. Białowłosy siadł więc na jednym z zydli, po czym wziął głęboki wdech. <br>- Odejdź Sirias, masz co robić. Macie pół roku, inaczej nie będę już tak... Wyrozumiały.<br>Dźwiek jego głosu rozbrzmiał cicho, ale bardzo stanowczo. A ona nie chciała się mu sprzeciwiać. Wiedziała do czego był zdolny gdy się wściekał. Wiedziała też kim byli Ci, którzy strzegli jego laboratorium... Oraz tym, czym stali się po śmierci.<br><br><hr><br><br>"On nigdy nie potrzebował powodu. Zawsze gdy się pojawiał, w oczach ludzi gasła nadzieja, a w ich duszach rodził się strach. Skóra biała jak śnieg... Te oczy..."<br><br>- Berf, lokalny karczmarz <br><br><hr><br><br>"Ja... Od wielu lat mieszkam w mieście. Ale jak żyje, nigdy nie widziałem kogoś... Czegoś takiego. Pamiętam dzień w którym przybył do miasta, ponoć miał jakieś sprawy z Namiestnikiem. Potem... Potem wszystko zaczęło się zmieniać. Nie patrz tak na mnie! Może jestem strażnikiem i żyje tu od małego, ale noc nigdy nie była tu tak straszna jak dziś."<br><br>- Brynnwyck, strażnik bramy <br><br><hr><br><br> Wszysto wokół pulsowało. Ciało zdawało się nie mieć już ciężaru, nie czuł krążenia, nie oddychał. A jednak żył! Dobrą chwilę trwało nim odzyskał świadomość. Jeszcze dłużej zajęło mu opanowanie motoryki jego nowej powłoki. Jego dusza chciała czuć ból, choć tak naprawdę nie czuł już absolutnie niczego. Całe jego ciało, nagle stało się niczym... Zasuszona kukła. Mięśnie uległy wyschnięciu, pozapadały się i stworzyły osobliwą, zmumifikowaną otoczkę, która przypominała raptem karykaturę człowieka. Wokół krążyły jeszcze barwy i uczucia... Moce i fluktuacje które sprawiały iż wszystko to zlewało się, to rozdzielało na części. Koniec końców padł na wznak i legnął zasuszonym cielskiem w rytualnym kręgu...<br> Nie wiedział ile czasu minęło. Nie miał też pojęcia co się stało. Jednakże gdy w końcu wszystko zakończyło się, a on sam ocknął się... Jego ciało podniosło się do góry i wstało najpierw do klęczek, a następnie już do wyprostowanej postaci. Awanturniczka leżała zasuszona obok, zupełnie jak gdyby jej truchło leżało tu kilka lat. Po śladach rdzy na ostrzu można było wnieść iż faktycznie mogło się tak zdarzyć... Nie zajęło mu długo odkrycie tej strasznej prawdy. Dopiero zaś kiedy wyszedł ze swego leża, pokierował się kanałami i wyszedł na powierzchnię, dostrzegł zniszczenia jakich dokonał rytuał. Najwyraźniej całe miasto zostało poświęcone. Kobiety, starcy i dzieci... Czuł iż ich energia życiowa napełniała go na wskroś. On zaś... On mógł cieszyć się nieśmiertelnością i stać się prawdziwym panem życia i śmierci. Od teraz czas był dla niego li tylko śmieszną teorią. Odrzucił swe śmiertelne ciało i ruszył przed siebie, pozostawiając resztki upiornego miasta za sobą. Przynajmniej ich poświęcenie nie poszło na marne. Tak też... Ysil wyruszył w swą podróż, by dokonać czegoś, czego jeszcze nie dokonał do tej pory nikt.<br><br><hr><br><br>Mrok zimnej jaskini był bardzo przenikliwy. Tristan nie mógł powstrzymać się przed spenetrowaniem pieczary. Wokoło szalała burza, a przynajmniej tu – w podziemiach mógł znaleźć schronienie. Jego ciało całe drżało przemoczone od deszczu. Choć tu, w tak niegościnnym miejscu odnalazł odrobinę pokoju, którego tak bardzo wyczekiwał. Jego ciało drżało, a umysł wypełniały dziękczynne nawoływania do wszystkich lokalnych patronów. Powoli zdjął z siebie przemoczony płaszcz i rzucił torbę pod ścianę. Zatarł dłonie, po czym uśmiechając się sam do siebie, przywołał w dłoniach małą kulę ognia. Początkowo jawiła się jak złudna iskra, ale z czasem nabrała na mocy. Ciepło jakie wypełniało ową kulę rozniosło się po całej jamie. Emanacja mocy młodego maga oświetliła także całe to miejsce, w którym się znajdował. Nie była zbyt głęboka, a przynajmniej tak się mu zdawało. Uszedł więc nieco w głąb i tam odnalazł... O dziwo! Zapomniane ognisko. To było zbyt piekne, by mogło być prawdziwym, ale jednakże, było. Chłopak nie posiadał się z radości, widząc jak fortuna mu sprzyja. Zatarł ręce i cisnął ogniem w miejsce gdzie powinno znajdować się ognisko. Popiół wzbił się na chwilę, po czym opadł prędko. Tristan nie musiał już podtrzymywać magii, wszystko działo się samo. Wtem jego żołądek zaczął wydawać przeraźliwe dźwięki. Młodzieniaszek przypomniał sobie, iż był całkiem głodny, a ucieczka przed ulewą tylko wzmożyła apetyt. Nie musiał długo myśleć, sięgnął tym samym do swojej torby, która... Właśnie była celem zainteresowania małego zwierzęcia futerkowego. Nim młody adept zdążył się zorientować, istotka porwała jego dobytek i znikła gdzieś w ulewie.<br>- Nie, nie, nie! Wracaj tu, ale już!<br>Jęki Tristana dało się słyszeć odbite echem po ścianach jamy. Wrócił do ognia i klapnął przy nim, po czym zaczął się weń wpatrywać. Brzuch jednak ani myślał dać za wygraną, wygrywając kolejną odę do jedzenia. Młodzian schował twarz w dłoniach i przeczesał rude kudły. Westchnął, postanowił rozejrzeć się po jamie. Nie musiał zaś zbyt długo czekać, nim jego wzrok dostrzegł coś, co leżało pod ścianą. Był to nieboszczyk. Okutany w czerń, sam prezentował się jako mag. Tristan był w sumie takim samym, wędrownym magiem. Ten jednak zdawał się dokonać tu żywota. Powstając, ruszył ku niemu i przyklęknął oglądając go. Miał saszetkę przewieszoną przez tors, podobną do niego. Czyli jednak... Był wędrowcem.<br>- Ech przyjacielu... - zaczął Tristan – Tobie się nie poszczęściło, ale może mi uratujesz życie.<br>Po czym młodzian zebrał się do plądrowania zwłok. Ostrożnie sięgnął po saszetkę i spróbował ją otworzyć. Przystanął na chwilę, bojaźliwie spoglądając na objedzone ze skóry oblicze trupiego maga. Skarcił się w myślach, po czym machnął ręką i parsknął. Tristanie, dlaczego boisz się tego jegomościa? On od dawna przecież już gryzie piach. Zaczął grzebać więc pośród dobytku nieszczęśnika. Jego palce spoczęły na czymś metalowym, gdy nagle kościste dłonie wystrzeliły ku jego twarzy. Trupie dłonie objęły twarz rudego chłopaka, zaś czaszka uniosła się razem ze zwłokami. Po chwili ozwał się paskudny, głęboki głos.<br>- Nikt nie nauczył Cię... Żeby nie okradać grobów?<br>W tej samej chwili ryży wydarł się pod niebiosa, czując lodowaty uścisk na swojej twarzy. Z każdą chwilą gdy szkielet obejmował jego oblicze, czuł jak jego siły życiowe odpływają, jak jego energia słabnie... Czuł jak jego płomień gasł na jego własnych oczach. Im dłużej zaś to trwało, tym spokojniejszy był. Krzyk zagłuszany przez ulewę powoli spadł do lichego charczenia, zaś jemu zaczęło chcieć się spać. Myśli zaczęły odpływać, a płomień ogniska gasnąć. Jego blada skóra powoli stawała się sina, a powieki opadły. Lisz powstał i trzymał jeszcze przez dobrą chwilę wiotkie ciało młodego. Wyglądał licho. Gdyby nie ewidentne kształty ludzkie, w rękach lisza wyglądałby jak źle zrobiona kukła, lub stary płaszcz. W momencie gdy zgasła ostatnia iskra ognia, lisz upuścił bezwładne ciało na ziemię. Upadło ono z niejakim łoskotem, wysączone z życia i energii magicznej. Nieumarły przez chwilę rozglądał się po miejscu zdarzenia, a deszcz z wolna ustawał. <br>- Wystarczy... - skwitował sam do siebie, a jego obute stopy powoli zaczęły iść w kierunku wyjścia. Echo złowrogo wtórowało jedynemu dźwiękowi podkutych butów, które kierowały się do wyjścia z pieczary.<br><br><hr><br><br>Nad doliną Freil powoli wstawało słońce. Okutany w czarne szaty szkielet siedział na skalnej iglicy i wpatrywał się w krajobraz. Często zdarzało mu się tak zawieszać, zwłaszcza odkąd opuścił rodzinne strony, by zamieszkać tutaj. Przygnał go tu nie tyle przypadek, co chęć studiowania. W tym oto miejscu znajdował się bowiem potężny węzeł energetyczny. Co ważniejsze, był to węzeł śmierci. Prymalna energia nieżycia kotłowała się w podziemiach jego miejsca zamieszkania, napełniając je osobliwą aurą. Miejsce to jednak nie wskazywało ani trochę na fakt posiadania takowego węzła. Wokoło rosła bujna roślinność, a teren był całkiem malowniczy. Być może to dlatego, że węzeł był w formie neutralnej. Ysil nie mógł nadziwić się, że coś takiego mogło istnieć. Wszystkie badania wykazywały dotychczas iż tego typu węzły istnieją lub tworzą się wyłącznie na antycznych cmentarzyskach, lub po prostu same wypaczają naturę, wyjaławiając teren. Widać... Coś umknęło jego badaniom. Od dwustu lat próbował poznać przyczynę, dlaczego ten oto węzeł nie wypacza lokalnej aury. Dlaczego też, wchodząc w synergię z jego własnymi zdolnościami – nie zdeformował miejsca na jakiś upiorny sposób. Odpowiedź pozostawała tajemnicą, ku zgryzocie kościanego maga. Wtem jednak coś przykuło uwagę nieumarłego. Szybki ruch ręką sprawił, iż przed nim pojawiło się dryfujące oko. Chwilę później rozmyło się w przestworzach, a lisz skupił się na wizji, które mu dawało. Zobaczył zaś coś, czego się nie spodziewał. Oto bowiem na centralnej iglicy w dolinie – od jakiegoś czasu widać gościli zakonnicy. Dalsza obserwacja dowiodła, że był to zakon jak najbardziej zbrojny i... Po chwili uświadomił sobie, że byli to Praveryci. Wywodzili się początkowo z rodzin zabójców wampirów, ale z czasem przeistoczyli się w zakon kanoniczny i powzięli sobie za punkt honoru wyjść naprzeciw wszystkim żywym trupom. Słyszał przy tym, że cieszyli się niezłą estymą, sami parając się magią śmierci. Intrygująca sytuacja... Czyżby nie zdołali wykryć jego obecności? A może to węzeł był zbyt potężny i zagłuszał skazę, jaką sam sobą roztaczał... Zabawne. Wstał i wyciągnął kościste dłonie ku miejscu budowy. Pierwszą jego intencją było zetrzeć to miejsce z powierzchni ziemi. Jednakże... Już gdy kończył pierwszy splot zaklęcia, naszła go myśl. Skoro do tej pory go nie odkryli... To może warto było to wykorzystać? W końcu jaki lisz może cieszyć się protektoratem samych Praverytów. Ysil wydał z siebie krótki śmiech, który wypłynął spomiędzy jego kościanego uśmiechu. Opuścił dłonie i spojrzał w dół, a następnie dał krok. Jego ciało wylądowało miękko na ziemi, a szata po chwili opadła w dół. To będzie zaiste, bardzo ciekawe i bardzo ironiczne. Mag złączył swoje kościste dłoni za plecami i począł iść znaną sobie tylko ścieżką, oko oddaliło się i pękło na pył, nie pozostawiwszy śladu swojej egzystencji. Ysil wiedział już, że będzie to ciekawa symbioza... A na pewno stałe źródło pożywienia.<br><br><hr><br><br> Obleczony w czerń szkielet maga powoli przyglądał się pykającej kolbie. Reagenty alchemiczne które znajdowały się w niej były wyjątkowo niestabilne. Odruchowo potarł kościstą żuchwę, przyglądając się zachodzącej reakcji. Tynktura zmieniła kolor już dwukrotnie podczas całego procesu, a wydawało się prawdopodobnym, że stanie się tak jeszcze kilka razy. Wtem w umyśle czarnoksiężnika zagościła osobliwa myśl... A co gdyby dodać do tego... Jednakże prywatne dywagacje lisza zostały bardzo brutalnie przerwane. Wzgórze doznało osobliwego wstrząsu, a tylko dzięki intuicji samego nieumarłego, udało mu się w porę zasłonić wlot kolby dłonią, na którą osypał się z sufitu pył. Taka domieszka mogłaby skończyć się katastrofą. Jednakowoż, cóż takiego mogło wywołać tak potężną reakcję? Należało to sprawdzić, dla własnego bezpieczeństwa. Ysil schwycił więc swój kostur, po czym położył na kolbie małą deseczkę. Na wszelki wypadek, jakby coś jeszcze planowało do niej wpaść. <br> Kiedy już znalazł się poza wyjściem ze swojej pieczary, zdążył mu mignąć błękitny kształt na niebie. Gdyby nie fakt, iż pałał się wykorzystywaniem i mordowaniem tych istot, pomyślałby pewnie, że to nic groźnego. Jednakże... Był to smok. Młody, błękitny smok. Cóż takiego ta pokraczna gadzina robiła tutaj w dolinie? Nim lisz zdążył sam do tego dojść, otrzymał dość wyraźną odpowiedź dochodzącą z góry. Klasztor który się nad nim znajdował, właśnie otrzymywał srogie cięgi od młodego gada. Po raz kolejny przeleciał i zionął ogniem. Czarnoksiężnik aż zatarł ręce z uciechy na to całe przedstawienie, po czym wsparłszy się na swej ladze ruszył w górę. Nie mogło ominąć go to przedstawienie. Już tu, u podstawy swego małego, wydeptanego pomostu postanowił zacząć gromadzić energię. Smok być może był i młody, ale nadal pozostawał śmiertelnie niebezpieczną bestią. Cóż... Wypadało postawić wszystko na jedną kartę, skoro jego domostwo i tak zostało odkryte. Dziękować przypadkowi, że to właśnie młody smok postanowił raptownie i w samotności powziąć odwet za krewnych. Strach pomyśleć jakie konsekwencje mógł mieć zorganizowany najazd tych gadów, kiedy on najmniej by się tego spodziewał. Widać był obserwowany już od jakiegoś czasu. Lisz stawiał swe stopy miarowo i równo, idąc pod górę i mamrocząc od czasu do czasu coś pod nosem. <br> Dotarłszy na samą górę, widział zdewastowane ruiny klasztoru, które płonęły żywym ogniem. Smok może był i młody, ale jego płomień zdawał się być nader gorący. Było to rzadkie, choć niespotykane zjawisko. Przekroczywszy bramę klasztorną, Ysil czuł iż miejsce to straciło swoją aurę spokoju i protekcji jaką roztaczało wokół ich bóstwo. Czyżby ich pan postanowił ich przetestować? A może zwyczajnie ich opuścił... Bogowie bywali tacy kapryśni. On zaś stanął w końcu na środku placu, dając tym samym zauważyć się bestii. Wbrew wszelkim powodom, była to dobra strategia, zwłaszcza że smoki bywały próżne i chętnie chełpiły się przed bitwą. Tak też stało się i tym razem. Smok zapikował w dół, po czym z niemałym tąpnięciem opadł na główną kaplicę klasztoru. Jego palące żądzą zemsty ślepia spoczęły na nieumarłym magu. Paszcza stwora rozwarła się lekko, wyszczerzając się w groteskowym uśmiechu. Smok wydał z siebie upiorny ryk, po czym przemówił.<br>- Więc, to ty! Nie spodziewałem się iż tak marna istota była przyczyną upadku mego przodka. - smok zaczął swą tyradę, po czym uniósł nieco łeb, patrząc na maga z góry. - Pokonałem Twe sługi i zniszczyłem twierdzę, coś czego nie udało się żadnemu z mych braci!<br>Lisz patrzył na smoka z tym samym grobowym spokojem, który odmalowywał się na jego pozbawionej skóry i mięśni twarzy. Wiedział iż to je irytowało, mało było bowiem osób, które potrafiły gapić się na te bestie. Tym niemniej lisz pozwolił mu mówić, samemu zbierając tym samym energię. Jego przeciwnik był młody, ale bardzo dobrze rozwinięty. Biorąc pod uwagę zniszczenia jakich dokonał oraz tąpnięcie, które nastąpiło po jego lądowaniu na budynku... Musiał być ciężki. W głowie nieumarłego zaczął tworzyć się plan, jak by tu gada unieruchomić. Tym samym rozgadany smok kontynuował swoją tyradę.<br>- Nic nie rzekniesz!? Spodziewałem się czegoś bardziej wzniosłego niż zwykła kupa kości w łachmanach podpierająca się kijem! - tu prychnął, a z jego nosa buchnęły strużki płomieni. Niewidoczne sploty mocy zaczynały się układać, a w głębi umysłu nieumarłego maga poczęły objawiać się słowa... Na początku niewyraźne, chaotyczne. Choć powoli, w miarę upływu czasu zaczynały się klarować, a wibrująca energia oscylowała dokoła nich, napełniając je prawdziwą mocą. Kościana dłoń schwyciła pewniej kostur i powiodła po rdzeniu. Smok zaniósł się śmiechem, po czym wzniósł tryumfalnie swe skrzydła i machnął raz, wzbijając się w powietrze. Szaty lisza załopotały smagane podmuchem wiatru, on sam zaś pozostał niewzruszony. Arogancja smoka była bardziej nużąca niż zatrważająca, choć Ysil nie mógł się zdecydować. Na pewno pomagała mu jednak na osiągnięcie swojego celu. Niech prawi swoje duby, kiedy on po prostu przygotuje swe zaklęcie. Utrzymując się w powietrzu, gad kontynuował.<br>- A teraz płoń! Płoń w imieniu tych, co polegli z Twych plugawych rąk, nieumarła bestio! Wiedz, że smoki nigdy nie zostawiają niedokończonych spraw!<br>Wraz z ostatnimi słowami wygłoszonymi przez smoka, umysłem i spętaną z nieumarłym ciałem duszą wstrząsnęła energia. Oczy lisza zapłonęły lekką łuną, a on sam utkwił swe spojrzenie w adwersarzu, po czym wypowiedział słowa, które tak bardzo cisnęły się do świata materialnego. Nagle rozbrzmiały niczym uderzane młotem, białe z gorąca żelazo. Wokół smoka rozpostarła się studnia grawitacyjna, której zadaniem było zwielokrotnienie jej na danym obszarze. <br>- W dół... - rozległy się słowa kościanego, a grawitacja wokół smoczych skrzydeł po chwili stała się dużo, dużo mocniejsza. Zaskoczona bestia nie wiedziała co się dzieje, a widać był zbyt młody i niedoświadczony, by wiedzieć na co stać starego lisza. Smok runął na ziemię, a pole grawitacyjne objęło go w całości. Próbował wierzgać i uwolnić się, ale zarówno jego odporność na magię, jak i sama siła nie były wystarczające by wyzwolić się z prostego zaklęcia. Musiał jednak przyznać, iż gad odznaczał się znaczną siłą, nawet jak na takiego młodzika. Czyżby był jednym z tych osławionych smoków nowego pokolenia? Lisz czuł jak jego moc napotkała w końcu większy opór. Bestia usilnie próbowała wydostać się spod kontroli czarnoksiężnika. Oczy gada zapłonęły jeszcze większą nienawiścią, gdy próbował wycharczeć coś w stronę swego adwersarza... Jednakże na próżno. Ysil zaś zaczął powoli próbował dalej splatać magię, na początku prymalną i czystą, musiał zdecydować o losie pokonanego, a zapewne zajęło by mu to chwilę. Nie rzekł ani słowa, był stanowczo zbyt skupiony na utrzymaniu zaklęcia, chcąc przy tym by smok widział i był świadom każdej chwili, jaka mu do tej pory pozostała. To nie miała być heroiczna śmierć, żaden z nich nie mógł tak umrzeć. Po co tworzyć ofiary? Niech ginie jak głupiec, skoro przybył tu, tak młody i niedoświadczony. Pod warunkiem, że udałoby mu się dopleść drugi czar... Bestia szarpnęła po raz kolejny, wciąż nie mogąc oderwać się od ziemi. Każde zaś mocniejsze szarpnięcie było kolejnym nadwątleniem spójności splotu zaklęcia. Lisz zaczął odczuwać niepokój, czyżby przeliczył się ze swoim przeciwnikiem? Musiał szybko wymyślić jak temu zaradzić... Nim jednak zdołał cokolwiek uczynić, zza pleców dobiegł go warkot młodej istoty. Na chwilę przerwał splatanie czaru, spoglądając w bok. Obok niego mignął kształt młodej blondynki o złotych włosach, która schwyciwszy halabardę porwała się z nią na bestię. Doprawdy... Czarujące. Sytuacja rozbawiła lisza na tyle, iż postanowił zobaczyć co też kobieta ma zamiar osiągnąć. Podtrzymywał wciąż parcie grawitacyjne, by smok pozostał przygwożdżony. A nuż... Bestia dozna śmierci z rąk ludzkich, czyż to nie byłoby bardziej haniebne? Młody mściciel padający ofiarą motłochu.<br> Kobieta zaś w pełnym szale i z okrzykiem bojowym na ustach dopadła do łba bestii i z pełną precyzją ugodziła go zębem halabardy w oko. Gardłowy okrzyk gada rozniósł się po całej dolinie, a krew trysnęła zeń jak fontanna. Prowadzona jak gdyby boską ręką, dziewczyna stanęła na pysku potwora i zaczęła uderzać ostrzem dokładnie w sam środek czaszki smoka. Skąd mogła wiedzieć, że było to akurat dobre miejsce? Jej ciosy przypominały finezją uderzenia robotnika budowlanego, który kafarem wbijał pale w ziemię. Jednakowoż... Były one skutecznie. Najsłabsze miejsce powoli zaczęło pękać, a łuski razem z kawałkami ciała odpadały na wszystkie strony, odsłaniając wyrąbaną część w miejscu łączenia się płatów czaszki gada. Nim kobieta zadała ostateczni cios, kolejny raz ząb halabardy uderzył – tym razem w drugie oko – rozłupując je na pół. Przez cały ten czas dolinę wypełniały co raz to bardziej żałosne jęki smoka. Jego ostatnie dogorywania przypominały wręcz szloch, kiedy kolejne części jego ciała odlatywały na boki. W końcu dziewczyna zdecydowała się na ostateczny cios i zatopiła sztych broni w wyrąbaną część głowy. Ta zaś zanurkowała aż do połowy drzewca, natychmiast zabijając bestię na miejscu. <br> Dysząc jeszcze chwilę, młoda kobieta puściła w końcu drzewiec broni, odwróciła się i poczęła na miękkich nogach iść w kierunku lisza. Nim jednak dotarła choć w połowie do niego, padła na klepane podwórze i upuściła halabardę zmęczona. Ysil postąpił kilka kroków w jej stronę. Zaczął przy tym mówić, swym upiornym i głębokim głosem.<br>- Jesteś tu sama, dziecko... Jeżeli zaś tu zostaniesz, czeka Cię smierć... - wiedział że go słyszy, na wskroś czuł jej energię. Kobieta była wyczerpana, ale nie martwa. - Zaś Twą przyszłość spowija mrok. Twój lud czeka zagłada...<br>Młódka poruszyła się nieznacznie, próbując wstać. Udało się jej wesprzeć na jednym ręku i podnieść głowę. Twarz umorusana krwią i kurzem, spoglądała na coś, co było prawdziwym adwersarzem każdego Praveryty – na lisza. Jej bóg nie mówił już nic, a lisz stał nad nią i zdawał się do niej przemawiać. W końcu zrobiło się jej jaśniej na umyśle, a gniew odpłynął daleko. Poczęła słuchać cóż takiego mówił.<br>- Ta antyczna bestia, to dopiero początek... Pragnę stworzyć wielką armię i odwiedzić każdą z krain... Będziemy kroczyć dopóki żadna z tych bestii nie padnie z naszych rąk... <br>Kolejny przypływ siły sprawił iż młoda kobieta spięła się na tyle, by zebrać się na klęczki. Dudniący głos nieumarłego brzmiał wciąż.<br>- Ty zaś jesteś silna... A ja jestem ponad wszelką ludzką siłą... Jam jest kresem twej drogi... <br>Tu zaś lisz wyciągnął swą kościstą dłoń w jej kierunku, jak gdyby chciał podać jej dłoń, na znak pokoju. Chwila zdawała się trwać wieki, a bystre oczy młódki wpatrywały się w złote ślepia nieumarłego. Przyjrzawszy się jej, ocenił iż stanowczo była ona raptem nastolatką... Na dodatek człowiekiem. Ysil uznał to za ciekawy zbieg okoliczności, albowiem to właśnie ludzie zwykli pokonywać bestie. To przecież wbrew naturze tak, by potwór zgładził potwora. Wiedział iż gdzieś tam, pierwiastek ludzki będzie musiał zadziałać. A dziewczyna zdawała się być... Osobliwa, ale przyjemna z wyglądu. Jej ciało było miękkie ze zmęczenia oraz mokre i gorące od wyprowadzonych chwilę temu ciosów. Zdecydowanie chwyciła kościstą dłoń i spojrzała na niego z determinacją i pewnością siebie. <br> Gdyby na twarzy lisza mogły gościć jakiekolwiek emocje, te wyrażałyby zaskoczenie. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, a tym bardziej nie oczekiwał czegoś takiego po kapłance Gaarusha. Uścisnął jednak jej dłoń i pomógł jej wstać. Otrzepała się z kurzu, a sam czarnoksiężnik obrócił się i zaczął iść przed siebie.<br>- Chodź dziecko...<br>Młódka obróciła się tylko by raz jeszcze spojrzeć na truchło smoka, a potem dotruchtała do swego nowego towarzysza. Razem od dziś, mieli stawić czoła wspólnemu wrogowi.